Выбрать главу

– Lubisz mówić o złych rzeczach? O tym, że boli cię żołądek, o brzydkiej pogodzie, o złośliwym żarcie?

– Ale dlaczego klucznicy mieliby być źli? Przybyli na różne planety, postawili Wrota i teraz możemy podróżować bardzo daleko…

– Wiem, co to jest planeta – oznajmił z dumą Jim. – Wiem też, że światło od mojego słońca leci do twojego słońca dwieście osiemdziesiąt i pół roku…

Martin już miał odruchowo poprawić Jima, ale uświadomił sobie, że rok Prerii 2 wynosi czterysta trzydzieści ziemskich dób. Jim miał absolutną rację. I dlatego Martin powiedział:

– Przecież lubisz ludzi? A tylko dzięki klucznikom mogliśmy przybyć na waszą planetę.

– Wszystko powinno być inaczej – uciął Jim. Zamilkł. Nie odezwał się już ani słowem, mimo że Martin bardzo starał się ponownie nawiązać rozmowę.

Antypatia aborygenów do kluczników sięgała korzeniami do ich religii. Martin trochę o tym czytał. W ich kosmogonii występował motyw bogów, którzy przybyli z gwiazd – pojawiający się niemal we wszystkich prymitywnych kulturach Wszechświata. Jeśli wierzyć aborygenom, przybysze owi nauczyli ich rozpalać ogień i oswajać bydło, wytyczyli trasy wędrówek, wykopali studnie, pokonali kryjące się w głębi ziemi złe duchy… Standardowy zestaw usług. A następnie, w ramach opłaty za okazane usługi, bądź też dla pomnożenia listy dobrych uczynków, umieścili swoje nasienie w miejscowych kobietach i wrócili na swoje gwiazdy, obiecując, że wrócą, gdy tubylcy będą tego godni. W domyśle – wówczas tubylcy wraz z przybyszami będą żyć pośród gwiazd – wolni i syci.

Nic więc dziwnego, że na przyjście kluczników na Prerię 2 aborygeni zareagowali z entuzjazmem, a gdy klucznicy odmówili występowania w roli starożytnych bogów, tubylcy byli bardzo rozczarowani.

Martin szanował każdą obcą wiarę, nawet tak prymitywną, i dlatego przestał zadręczać Jima pytaniami. Po prostu szedł, zachwycając się krajobrazem. Przed nimi majaczyły niewysokie wzgórza, pewnie to właśnie w nich kryła się srebrna żyła. Z tyłu, po wytężeniu wzroku można było dostrzec rozbłyski latarni na Stacji.

Do obozu archeologów dotarli pod wieczór.

Sześć okrągłych, pomarańczowych namiotów niemal zlewało się z krajobrazem. Na Ziemi kolor namiotów pomagał je odnaleźć, tutaj ułatwiał zamaskowanie. Namioty stały w kręgu wokół ogniska, nad którym wisiał bulgoczący kociołek. Nieco z boku Martin zobaczył małe prymitywne szałasy z wyprawionych skór – też pomarańczowo-burych. Troskliwie przykryty brezentem dżip jakby podkreślał ważność zebranych tu ludzi.

Kilkudziesięciu półnagich aborygenów (każdy miał na sobie choćby kawałek zielonego materiału) w skupieniu kopało ziemię. Łopaty, kilofy, nosidła – żadnych maszyn oczywiście nie było. Tubylcy nie wyglądali jednak ani na zmęczonych, ani na wyczerpanych. Na widok Martina i Jima przerwali pracę, wymieniając jakieś kpiące uwagi.

Archeologów wcale nie było trzech, tylko siedmiu. Widocznie mówiąc o trzech uczonych, szeryf miał na myśli specjalnie przybyłych z Ziemi. Czterech mężczyzn w sile wieku, dwie młode dziewczyny i dama w średnim wieku o męskich rysach twarzy, do której słowo „kobieta” pasowało z trudem. Zjawienie się Martina wyraźnie ich zainteresowało – przestali kopać w ziemi i podeszli do przybyłych.

– Pokój wam! – Martin powitał uczonych serdecznym uśmiechem.

Iriny Połuszkinej wśród archeologów nie było, co go szczerze ucieszyło. Łatwiej uwierzyć w powszechny spisek czy obłęd, niż spotkać sobowtóra człowieka, który zginął na twoich oczach.

– Pokój! – odpowiedziała kobieta. Wprawdzie głos też miała gruby, męski, ale mimo to jej zachowanie było ujmujące. – Kto, skąd, na jak długo?

– Martin Dugin, Rosja, Ziemia, nie na długo – odpowiedział Martin tym samym tonem. – Co słychać?

– Turysta? – skonstatowała kobieta ze zdumieniem, ale bez rozdrażnienia. – Cóż, zapraszamy. Szkoda, że akurat skończyliśmy na dzisiaj – z przyjemnością wręczyłabym panu pędzelek i pincetę!

Żartobliwej groźbie towarzyszył mocny uścisk dłoni.

– Anna – przedstawiła się. – A to moja drużyna: Piotr, Zygmunt, Roj, Gabriel, Regina, Chou.

Martin przeczekał wszystkie powitania, standardowe uśmiechy i uściski, zaś Anna bardzo serdecznie objęła Jima, co przypomniało Martinowi słowa przewodnika o „pewnych kobietach”. Jim wydawał się bardzo zadowolony z siebie i nieobecność Iriny wcale go nie peszyła.

– A gdzie jest Ireczka? – rzucił Martin jakby od niechcenia.

Jego słowa wywołały powszechną wesołość.

– Więc przyszedł pan po nią? – zawołała Anna. – No proszę! A mówiła, że będą jej szukać. Pewnie jest pan prywatnym śledczym?

Martin skrzywił się i skinął głową.

– Ireczka nie zagrzała u nas miejsca, wróciła do miasta – powiedziała już poważnie Anna. – Dzisiaj rano. Widocznie się minęliście.

– Ach, do miasta – skinął głową Martin. – Rozumiem…

Uśmiechnięte twarze zaczęły go drażnić. Więc jednak był to czyjś koszmarny żart. Ale czyj? Po co?

– Wie pan, ma pan szczęście – odezwał się Gabriel. – Niedługo będę jechał do miasta, żeby uzupełnić zapasy. Namawiałem Irinę, żeby poczekała do wieczora, ale gdzie tam…

Machnął ręką, budząc nowy wybuch śmiechu. Chyba Irina zdążyła pozostawić po sobie wrażenie osoby bardzo upartej.

– Więc jeśli nie interesują pana nasze wykopaliska, chętnie podwiozę – ciągnął wesoło Gabriel.

– Interesują, oczywiście… – powiedział kwaśno Martin.

– Pewnie powiedzieli panu w mieście, że marnujemy czas? – przejęła inicjatywę Anna. – Chodźmy!

Ujęła go mocno pod ramię i Martin, chcąc nie chcąc, poszedł za nią do wykopów.

– Widzi pan? – Anna machnęła ręką. – To główny pierścień. Stała tu świątynia, albo coś w tym stylu, bardzo ważna dla miasta. Niemal identyczna struktura jest we wszystkich znanych wykopaliskach.

– Myślałem, że to pierwsze miasto odkryte na Prerii? – zdziwił się Martin.

– Na Prerii 2 tak – Anna uśmiechnęła się triumfalnie. – Ale zniszczone miasta o podobnej architekturze odnaleziono na osiemnastu planetach.

Przez chwilę Martin przetrawiał tę nowinę, w końcu zapytał:

– Więc jednak Starożytni?…

Entuzjazm Anny od razu zgasł.

– Tego nie wiemy… Niestety, wszystko, co mamy, to bardzo zwyczajne odłamki ceramiczne i całkiem zwyczajne ściany, rzadko artefakty z brązu czy żelaza… I nic, co świadczyłoby o jakiejś wyższej technologii. Te ściany mają około sześciu tysięcy lat. Niewiele rzeczy jest w stanie przetrwać tak długo. Tutaj są unikatowe warunki, niska aktywność sejsmiczna, suchy klimat… a mimo to ściany są niemal rozwalone.

Martin zerknął na ruiny z mimowolnym szacunkiem.

– Czemu nikt nie wie o waszym znalezisku? – zapytał. – Osiemnaście identycznych starożytnych miast na różnych planetach – to przecież sensacja!

– Tak pan myśli? – spytała sceptycznie Anna. – Na turystach takie ruiny nie robią wrażenia. Wojskowych również nie interesują. A informacje krążą od dawna, proszę sobie poczytać „Wiadomości Archeologiczne”. Nikomu niepotrzebne odkrycie – i nic więcej.

– Ale przecież to świadectwo łączności między planetami! – nie wytrzymał Martin. – Tego, że wszystkie rasy galaktyki mają wspólne korzenie…

Anna prychnęła pogardliwie.

– Korzenie… kogo interesują takie korzenie? Gdybyśmy odkopali blaster albo gwiazdolot, krzyczałyby o tym wszystkie brukowce… Poza tym, istnieje teoria, że rozwój cywilizacji humanoidalnych po prostu przebiega w podobny sposób, stąd podobieństwo odnalezionych miast. Pośrodku okrągła świątynia, od której spiralnie rozchodzą się ulice…