– Za rzadko dostawałaś w dzieciństwie – nie wytrzymał w końcu.
Ira popatrzyła na niego i uśmiechnęła się:
– Mylisz się. Wcale nie dostawałam. Nie złość się, szpiclu. Bierz list i spadaj na Ziemię. Mój tatuś sypnie ci kaski.
Zaczęła starannie składać list, potem grzebać w torbie w poszukiwaniu koperty. Widocznie nie chciała, żeby Martin przeczytał te kilka linijek. Zirytowany Martin utkwił wzrok w oknie.
Świeciły latarnie. Jakieś muszki roiły się wokół światła, zupełnie jak na Ziemi. W stronę saloonu szło ulicą jeszcze kilku gości…
Martin przyjrzał im się uważniej.
Nie spodobało mu się, w jaki sposób szli. Ludzie nie idą takim krokiem po to, żeby napić się whisky.
Martin zerknął na swój karabin, oparty o ścianę obok stolika, potem znowu popatrzył na mężczyzn.
Czterech.
Jeden w średnim wieku, rumiany, gruby, krótko ostrzyżony, ze szczoteczką wąsów nad wargą. Drugi smagły, raczej młody, ale z wyraźnym śladem siwizny na włosach. Trzeci starannie ogolony, z zebranymi w ogon długimi włosami, zaś czwarty, najstarszy, wysoki, trochę przygarbiony, z brodą i baczkami.
Dziwne towarzystwo.
Szczególnie nie spodobał się Martinowi fakt, że każdy z nich miał w ręku broń.
– W waszym mieście często dochodzi do strzelaniny? – zapytał łysego kowboja.
Kowboj pokręcił głową.
– To teraz dojdzie – powiedział Martin, wskazując głową okno. Jego rozmówca odwrócił się i zamarł.
Tamtych czterech stanęło w pewnej odległości od saloonu. Siwy niedbale podniósł dwulufowego obrzyna, wycelował ponad dachem budynku. Martin wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany.
Huknął strzał.
Przez kilka sekund nic się nie działo. W kącie baru nadal szumiał telewizor, pokazując stare mecze baseballowe, stukały kufle, głosy gości zlewały się w jednolity szum. Potem dźwięki zaczęły cichnąć – płynnie, spokojnie. Ostatnim dźwiękiem było mruczenie telewizora – barman sięgnął po pilota i włączył pauzę.
Wtedy właśnie otworzyły się drzwi saloonu. Przedwcześnie posiwiały mężczyzna zajrzał do środka i powiedział:
– Najlepszych best regardów, panowie! Prosimy o wybaczenie, ale potrzebny jest nam jeden człowiek, który ukrywa się w środku. Niech wyjdzie, a wszystko będzie w porządku.
Nikt nie powiedział ani słowa. Martin wpatrywał się w karabin. Powinien zdążyć, facet trzymał obrzyna ze znajomością rzeczy, ale był rozluźniony, jakby nie spodziewał się oporu…
– Kim jesteście? – wykrzyknął oburzony barman.
Młody człowiek pokręcił głową:
– Ta sprawa was nie dotyczy, my jedynie wykonujemy swoje obowiązki. Zaczekamy trzy minuty – uśmiechnął się – a potem wejdziemy.
Drzwi zakołysały się na zawiasach, mężczyzna wycofał się. Martin widział przez szybę, że jego towarzysze stali pięć, może sześć metrów od drzwi, absolutnie przekonani, że ofiara sama do nich wyjdzie.
– Irino, zna pani tych ludzi? – zapytał Martin. Sam nie wiedział, dlaczego był pewien, że przyszli po nią. Ale przestraszona Ira tylko pokręciła głową.
– Spokojnie, proszę państwa, spokojnie, już dzwonię do szeryfa! – krzyknął barman, jakby goście saloonu wpadli w panikę. Ale wszyscy siedzieli spokojnie, wymieniając zdezorientowane spojrzenia. Chyba nikt nie miał zamiaru odgrywać tu klasycznej sceny z, westernów pod tytułem „Strzelanina w saloonie”. Siedziało tu ze dwudziestu uzbrojonych mężczyzn, dziesięciu Indian i milczący, surowy geddar z nieodzownym mieczem za plecami, ale nikt nawet nie dotknął broni.
– Ciężko im będzie nas stąd wykurzyć – powiedział Martin, sprawdzając karabin. – Można by spróbować zdjąć jednego przez okno…
– Proszę nie strzelać – powiedział łysy kowboj. Dopił swoją whisky i wstał chwiejnie. – To pana absolutnie nie dotyczy…
Barman już odkładał słuchawkę – chyba jego rozmówca wyjaśnił mu sytuację, nie czekając na pytania. Mieszkaniec Ukrainy obrzucił gości zakłopotanym spojrzeniem i powiedział niepewnie:
– Proszę państwa… to łowcy nagród i rzeczywiście mają nakaz… kogo oni szukają?
– Mnie – powiedział mały kowboj, kołysząc się. – Przepraszam, już wychodzę.
Martin złapał go za rękę i zapytał, kierowany nieoczekiwanym impulsem:
– Jest pan pewien? Mógłbym…
Kowboj pokręcił głową:
– Nie, to tylko mój problem. Ale dziękuję za propozycję… Ireczko…
Pocałował dziewczynę w rękę, podszedł do baru i poprosił:
– Niech mi pan zrobi szybko drinka, tylko mocnego!
Barman przełknął ślinę. Chyba chciał zaprotestować, ale widocznie uznał, że należy uszanować ostatnie życzenie skazańca. Zapytał tylko:
– Może być „Waterlinia”? [Kolejna aluzja do książek rosyjskich autorów sf, tym razem do utworu Aleksandra Gromowa]
Zirytowany kowboj machnął ręką. Barman rzeczywiście się spieszył. Nalał do szklanki gęsty sok wiśniowy i uzupełnił wódką „Stolicznaja”. Kowboj wypił jednym haustem, wyjął portfel, rzucił niedbale na ladę i poszedł do drzwi.
– Martinie, nie możemy pozwolić… – zaczęła Irina, wstając.
Martin chwycił ją za rękę:
– Przepraszam, ale to ja odpowiadam za twoje bezpieczeństwo… w pewnym stopniu. Nie wypuszczę cię.
Dziewczyna popatrzyła mu w oczy – i bezsilnie opadła na krzesło.
– Kim on jest? Czemu go ścigają? – zapytał Martin. – Mam wrażenie, że znasz go lepiej ode mnie.
– Nie wiem… to dobry człowiek… – odparła stropiona Irina. – Niewiele mówił o sobie…
Martin skinął głową i odwrócił się do okna. Siedzieli wystarczająco daleko od drzwi, żeby nie musieć obawiać się zbłąkanej kuli, a Martin bardzo chciał dowiedzieć się, czym skończy się ta sprawa. Zawód łowcy nagród, ścigającego przestępców w całej galaktyce, był oficjalnie zalegalizowany w Stanach Zjednoczonych, kilku innych krajach i na większości planet-kolonii. Sam Martin od czasu do czasu występował w podobnej roli.
Bez względu na to, jakie przestępstwo popełnił łysy kowboj, Martin mógł teraz jedynie obserwować ostatni akt tragedii i mieć nadzieję, że będą przestrzegane reguły gry i łowcy pozwolą kowbojowi poddać się. A jeśli nie… Martin ujął karabin. Zdążył polubić tego smutnego mężczyznę.
Ofiara już szła na spotkanie myśliwym. Mały kowboj zatrzymał się, patrząc na czwórkę mężczyzn i niespodziewanie trzeźwym głosem zapytał:
– Tylko czterech?
– Zdążyliśmy pierwsi… – rozległ się głos grubasa. – Znasz nas… Chodźmy.
Martin ze szczerego serca poradził kowbojowi, by usłuchał, ale ten odpowiedział:
– Odejdę sam.
– Too twooja decyyzja – powiedział brodaty łowca, jąkając się lekko.
I wtedy się zaczęło.
Kowboj, który do tej pory stał rozluźniony, nagle skoczył w bok, w stronę pustego stalowego koryta, stojącego przed drzwiami saloonu na wysokich podpórkach – albo rzeczywiście planowano kłaść tu paszę dla koni, albo postawiono je w charakterze dekoracji – i zaczął strzelać. Martin nawet nie zauważył, kiedy w rękach kowboja pojawił się rewolwer.
Upadł długowłosy mężczyzna, ledwie zdążywszy wystrzelić kilka razy ze swojego pistoletu. Upadł wąsaty grubas – miał automat, ale długa seria odbiła się od koryta, za którym zdążył skryć się kowboj. Młody z siwymi skrońmi też już strzelał po zręcznym przeładowaniu śrutówki, ale kowboj uchwycił odpowiedni moment, wyłonił się ze swojej kryjówki i oddał kilka strzałów. Martin gotów był przysiąc, że dopiero trzecia kula w głowę powaliła łowcę nagród, który do tego momentu stał i celował. Najdłużej trzymał się brodacz – strzelał z podrzutu, z karabinu powtarzalnego. Trzymał go jedną ręką, a drugą wyciągnął zza paska granat i zręcznie wrzucił do koryta. Martin pokonał odrętwienie, chwycił Irinę za ramiona i pochylił się, by się schować, ale zdążył zauważyć, że odrzucony granat wrócił pod nogi brodacza.