Выбрать главу

Martin pokiwał głową.

– No i jak w końcu, pomyliłeś się co do dziewczyny, nie? – stwierdził szeryf. – Mówiłeś, że zginęła na Bibliotece…

Martin stał się czujny i dlatego odpowiedział rozdrażnionym, niemal agresywnym tonem:

– Ja się nie pomyliłem! To jej rodzice rozwiedli się piętnaście lat temu, a dziewczynki-bliźniaczki podzielili między siebie. Jedna córeczka mamie, jedna tacie…

– Psiamać! – powiedział z uczuciem szeryf.

– I nie powiedzieli dziewczynkom, że są jednojajowymi bliźniaczkami – ciągnął Martin, łapiąc natchnienie. – No i doczekali się! Dziewczyny dowiedziały się o sobie, spotkały się, zaprzyjaźniły… i postanowiły ukarać rodziców. Mądre dziewczyny i nic dziwnego, że miały wielkie plany… Postanowiły odkryć wszystkie tajemnice Wszechświata. Jedna wyruszyła na Bibliotekę, żeby rozszyfrować tajemnicę obelisków, druga na Prerię – pogrzebać w ruinach. Planowały spotkać się na jakiejś trzeciej planecie, za tydzień.

– Ho, ho, ale optymistki… – zauważył szeryf.

– Otóż to właśnie – skinął głową Martin. – Mam wrażenie, że nad dziewczynami zawisło fatum. Jedną zabiło wściekłe zwierzę, drugą – przypadkowa kula.

– Niektórzy ludzie nie powinni opuszczać Ziemi – przytaknął szeryf. – Chryste Panie… Nie zazdroszczę ci, stary.

– Jak sobie pomyślę, co będę musiał opowiedzieć ich rodzicom, sam sobie nie zazdroszczę – westchnął Martin.

Przez kilka minut w milczeniu pili kawę, potem szeryf wyjął butelkę i nalał odrobinę whisky do malutkich, srebrnych kieliszeczków, mówiąc nie bez dumy:

– Własna produkcja…

W sumie rozstali się jak przyjaciele. Martin nie wypominał szeryfowi tych kilku ciosów, które oberwał na dobranoc, Glen nie przypominał Martinowi wykrzyczanych w ferworze przesłuchania obietnic. Oddano mu wszystkie rzeczy i szeryf zasugerował nawet, że razem pójdą do hotelu, by Martinowi zwrócono pieniądze za opłacony pokój. Martin tylko machnął ręką, rezygnując z propozycji.

Już w drzwiach szeryf zaproponował Martinowi, jakby mimochodem, podwiezienie do Stacji – zupełnie przypadkiem jego pomocnik wybierał się w tym kierunku. Martin podziękował, uścisnęli sobie dłonie i rozstali się, zadowoleni z siebie.

Nikt nie prosił Martina, żeby dostarczył listy na Ziemię, tutaj ufano wyłącznie własnej służbie pocztowej. Za to zioła, z których parzono miejscowy ekwiwalent herbaty, sprzedano mu z przyjemnością, nie nakładając żadnego cła. Wolność handlu była tu rzeczą świętą.

Martina szalenie interesowało, jakie stanowisko w rzeczywistości piastuje szeryf i dla kogo pracuje – CIA czy FBI? Ale zadawanie takich pytań byłoby co najmniej nierozsądne, zwłaszcza dla detektywa, który zawalił proste zadanie.

Niech sobie Amerykanie udają, że kolonia na Prerii 2 jest absolutnie niezawisła i istnieje na własne ryzyko. To ich sprawa. Poza tym, są również takie kolonie, na których przeważającą część ludności stanowią Rosjanie. I nawet jeśli sprawy idą tam lepiej niż dobrze, to i tak wiadomo, że znaczna część mieszkańców nosiła w przeszłości pagony.

Potężny landrover dowiózł Martina do Stacji w ciągu pół godziny. W pobliżu nadal pasło się niewielkie stado, zmienił się tylko obserwujący je chłopak-pastuch. Ciekawe, czy byli to nieoficjalni pomocnicy szeryfa, czy też coś w rodzaju kółka „Młodych przyjaciół szeryfa”?

– Jeśli rodzice dziewczyny zechcą odwiedzić grób – powiedział krzepki mężczyzna, którego szeryf wysłał razem z Martinem – będziemy radzi ich przybyciu.

Zabrzmiało to cynicznie, ale Martin wiedział, że chłopak szczerze przeżywa śmierć młodej, ładnej dziewczyny.

– Przekażę – powiedział Martin.

– U nas rzadko zdarzają się takie rzeczy – ciągnął chłopak. – Czasem zjawi się jakiś idiota, który chce galopować po stepie i postrzelać we wszystkie strony. Ale szybko uczymy go rozumu.

– Nie martw się – powiedział Martin – jeszcze wszystko przed wami. Strzelaniny i galopy, grabież pocztowych dyliżansów i ataki Indian. Wszystko się zacznie, gdy tylko liczba mieszkańców przekroczy sto tysięcy.

Chłopak poczuł się trochę urażony i burknął:

– Indianie są nastawieni pokojowo, jesteśmy w dobrych stosunkach…

Martin wziął plecak i wyszedł z samochodu. W głowie wirowały mu najróżniejsze myśli, ale na pierwszy plan wysuwała się ta o gorącej kąpieli.

– Do domu? – zapytał Martina pomocnik szeryfa.

– Jasne – skłamał dziarsko Martin i poszedł na werandę.

Ten klucznik musiał być abstynentem… a może na Prerii 2 klucznicy wprowadzili prohibicję? Jeśli wczoraj pił lemoniadę, dzisiaj miał w dzbanku sok, świeżo wyciśnięty z pomarańczy.

Martin nie odmówił zaproponowanego uprzejmie napoju, wypił szklankę soku, zapalił i posiedział chwilę, zbierając myśli. Klucznik patrzył na niego serdecznie, rozparty w wiklinowym fotelu, i wydawało się, że gotów jest czekać na opowieść choćby do wieczora.

– Zawsze lubiłem patrzeć w cudze okna – zaczął wreszcie Martin.

Klucznik poruszył się, siadając wygodniej, nalał sobie pełną szklankę soku, dorzucił z termosu kilka kostek lodu.

– Nie zaglądać, a właśnie patrzeć – ciągnął Martin. – Ludzie przywykli sądzić, że ich dom to twierdza. Nie lubią bezceremonialnych gości. Być może was też trochę nie lubimy – zjawiliście się bez zaproszenia i nie przyszło wam do głowy, żeby poprosić o to, na co chętnie wyrazilibyśmy zgodę… Każda twierdza ma swoją flagę. I chociaż naszymi flagami są jedynie zasłony w oknach, mimo wszystko są to flagi. Dla przechodnia, który podnosi wzrok, przechodząc ulicą. Dla mieszkańców domu naprzeciwko. I nawet dla tych, którzy siedząc w swoich oknach, wsuwają lornetkę w szparę zasłon… Flagą może być wszystko. Tiul firanek i eleganckie rolety. Metalowe żaluzje i grube zasłony. Choinka, narysowana na szybie pastą do zębów przed Bożym Narodzeniem, kwiaty w doniczkach albo pluszowa zabawka na parapecie. Akwarium z rybkami albo wazonik z zasuszoną różą. Nawet brudna szyba, za którą widać oberwane tapety i gołą żarówkę na kablu, również jest flagą. Białą flagą kapitulacji wobec życia… Lubię miasta, gdzie ludzie nie boją się podnosić flag. Zazwyczaj to obce miasta… W Rosji zbyt długo oduczano nas posiadania własnych flag. A ja lubię, gdy ludzie nie boją się być z siebie dumni. Lubię oddawać honory cudzym flagom.

Zamilkł, zaczerpnął oddechu i ciągnął, patrząc na klucznika:

– I ciekaw jestem, jak inni postrzegają moją flagę. Czasem stawiam na parapecie starą, piękną lampę z matowym abażurem i włączam ją na całą noc. Niech ludzie, którzy będą przechodzić obok, na widok światła pomyślą, że ktoś siedzi i czyta pasjonującą książkę, walczy z opornym twierdzeniem, kocha się albo czuwa przy łóżku chorego dziecka. Najważniejsze, żeby nikt nie domyślił się, że nie mam swojej flagi.

Martin zamilkł, nalewając sobie soku.

Klucznik poruszył się w fotelu i wymamrotał sennie:

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swoją drogę.

Martin, który wcale nie miał zamiaru tak szybko kończyć opowieści, zakrztusił się sokiem. Ale ukrył zmieszanie, skinął głową i powiedział:

– Dziękuję, kluczniku. Wydaje mi się, że czeka mnie długa droga. I wcale nie jestem pewien, że skończy się na planecie aranków.

– Flagi, zamki, mury i głębokie fosy… – mamrotał klucznik. – Nie jest źle, gdy flagi jeszcze nie ma. Najważniejsze, że się jej szuka.

Martin poczekał chwilę, ale klucznik milczał. Skinął głową i podszedł do drzwi.