Выбрать главу

Swoje zamiłowanie do smacznego jedzenia Martin uważał za słabostkę tylko do pewnego stopnia. Wszyscy lubią smacznie zjeść. Weźmy, dajmy na to, jakiegoś świętego, który wiódł pustelniczy tryb życia i umartwiał ciało chlebem i wodą. Nawet on przed śmiercią zaleje się łzami i uderzy w lament: grzeszyłem obżarstwem, przedkładałem chleb pszeniczny nad żytni, wolałem wodę ze źródła niż wodę z rzeki…

Martin nie uważał się za świętego, nie miał zamiaru umartwiać ciała i z lubością oddawał się ulubionemu zajęciu. Z podróży wynosił nie tylko wrażenia i ruloniki klisz (aparaty cyfrowe były jego zdaniem, profanacją sztuki, tylko srebro godne jest utrwalić chwilę), ale również całe mnóstwo przepisów kulinarnych.

Niespecjalnie cenił kuchnię azjatycką, w tym również słynną chińską, a jednak bezwarunkowo kapitulował przed kaczką po pekińsku i kurczakiem w sosie pomarańczowym. Bardzo poważne wątpliwości budziła w nim również gastronomia zaoceaniczna – słynne indyki w sosie czekoladowym, powszechnie znane naleśniki z syropem klonowym, a zwłaszcza mieszanka fenyloalaniny i kwasu ortofosforowego, zwana potocznie colą. Do kuchni meksykańskiej Martin był nastawiony znacznie bardziej przyjaźnie i czasem przygotowywał mięso z migdałami i guacamole.

Ale za ukoronowanie sztuki kulinarnej Martin uważał kuchnię europejską, łaskawie zaliczając do Europy całą Rosję wraz z Syberią i Dalekim Wschodem. Co mogłoby się równać z prawdziwym węgierskim gulaszem? Nie, nie mówimy o tej żałosnej mieszaninie ziemniaków i mięsa, podawanej w rosyjskich restauracjach, lecz o gęstej, ostrej zupie, przesyconej aromatem papryki i słodkiego pieprzu, palącej podniebienie i rozgrzewającej ciało…

Oto, dlaczego wychodząc na Aranku ze Stacji 6, Martin zatrzymał się, pociągnął nosem i rozejrzał. Jego powonienie zastanowił nie zapach obcej planety, bo na Aranku już był. W powietrzu unosił się zapach papryki!

Stacja 6 znajdowała się w centrum jednego z największych tutejszych miast. Wedle ludzkich miar – była to niemal ogólno-planetarna stolica. Wokół Stacji wznosiły się wieżowce o zwykłych, niemal ziemskich kształtach, w powietrzu sunęły bezgłośnie malutkie aparaty latające, zaś chodniki jechały pod nogami, rozwożąc licznych przechodniów, spieszących gdzieś w swoich sprawach. Miasto aranków wyglądało jak wizja ziemskiego futurysty, budząc wspomnienia radzieckiej fantastyki lat sześćdziesiątych i marzenia o gwiazdolotach, Wielkim Pierścieniu i świecie Południa.

Ale teraz Martin nie interesował się obcą architekturą. Nawet nie odwrócił się, żeby popatrzeć na Stację, zbudowaną w najlepszych tradycjach aranków – z metalu, szkła i betonu. Martin pokornie przeszedł szybką i uprzejmą kontrolę graniczną. Policjant-arank wbił mu w paszport wizę (arankom strasznie podobała się „zabawa” w straż graniczną) i z uśmiechem zalepił lufę karabinu i rewolweru kawałkami czegoś, co szalenie przypominało przeżutą gumę do żucia. Odblokować lufę można było wyłącznie za pomocą specjalnego rozpuszczalnika, zaś strzelanie z zapieczętowanej broni równało się rozerwaniu lufy. Dopiero po tej procedurze Martinowi pozwolono wyjść poza ogrodzenie. Martin opędził się przed sterczącymi przed Stacją przewodnikami, wydostał się z tłumu, niemal tak samo pstrokatego jak w Moskwie…

…I z radością zauważył malutką restauracyjkę „Smak Ziemi”, stojącą naprzeciwko Stacji. Właśnie stamtąd płynęły czarujące zapachy.

Nie było nic dziwnego w tym, że arankowie pozwolili na stworzenie u siebie ziemskiej restauracji. Arankowie byli humanoidami, przypominającymi ludzi zarówno zewnętrznie, jak i pod względem fizjologii. Istoty humanoidalne stanowiły niemal jedną trzecią wszystkich ras kosmosu, jedni przypominali ludzi mniej, jak na przykład geddarowie, innych ciężko było odróżnić od ziemian – jak mieszkańców Prerii 2 czy aranków. Nic więc dziwnego, że ziemska kuchnia przypadła im do gustu.

Restaurację wypełniali arankowie – zarówno mężczyźni w kolorowych chałatach, jak i kobiety w opiętych trykotach i luźnych bluzach. Zmiany w modzie aranków wyrażały się głównie w rozwiązaniach kolorystycznych, absolutnie nie wpływając na krój ubrań. Zresztą, może pod wpływem egzotycznego wystroju ziemskiej restauracji kilku mężczyzn nosiło marynarki i spodnie, a kilka kobiet suknie i pantofle na wysokich obcasach. Zawszeć to kulturowa ekspansja ludzkości…

Zjawienie się Martina spowodowało ogólne ożywienie. Dopóki szedł przez salę w poszukiwaniu wolnego stolika, goście zdążyli go obejrzeć, obgadać, powitać… i zostawić w spokoju.

Podszedł kelner – ziemianin, młody mężczyzna w klasycznym stroju kelnera. Pomógł Martinowi znaleźć stolik i wręczył mu kartkę z napisem: „Dla gości z Ziemi zniżka 50%”. Martin zerknął na ceny w menu i wzdrygnął się, pojmując mądrość właścicieli zakładu. Musiał szybko omówić z kelnerem kwestię barteru.

Dwie stugramowe torebki z papryką wzbudziły zauważalne zainteresowanie kelnera. Przez kilka minut on i Martin dyskutowali, próbując uzgodnić cenę, w końcu Martin zorientował się, że kelner bierze go za ostatniego frajera i chce obedrzeć ze skóry. Martin wyciągnął portfel i demonstracyjnie pokazał kartę kredytową aranków – srebrzysty, metalowy dysk, jaki mu został z poprzedniej wizyty na Aranku.

Kelner od razu stracił ferwor, podwoił cenę na przyprawę, przyjął zamówienie i poszedł. Martin uśmiechnął się – karta była prawie pusta i na obiad nie starczyłoby z pewnością…

Serwowane w restauracji dania były interesującym efektem kompilacji ziemskich przypraw i miejscowych artykułów spożywczych. Dostarczanie mięsa i warzyw z Ziemi było oczywiście nierealne. Kilka kartofli i papryczek na ogromny kocioł gulaszu, trochę buraków do zupy z miejscowych warzyw oraz pozycja szczególna: prawdziwy ziemski kurczak! Ale za taką cenę, że tańszy byłby zakup całego strusia lub sklonowanie ptaka dront. Albo arankowie nie pozwalali hodować kur na swojej planecie, albo kury się tu nie zaadaptowały…

Kucharze musieli nieźle się nakombinować, przygotowując potrawy według ziemskich przepisów z miejscowych produktów, z dodatkiem ziemskich przypraw. Stąd dominacja kuchni węgierskiej i meksykańskiej – pieprz występował tu w roli wizytówki ziemskiej sztuki kulinarnej.

Przyniesiono gulasz. Martin spróbował pierwszą łyżkę i z aprobatą skinął głową. Smak był niezwykły, ale przyjemny. Również miejscowe piwo – Martin nie odważył się kupić piwa przywiezionego z Ziemi – okazało się całkiem niezłe. Dobrze się składa, że słabe napoje alkoholowe wymyśliły wszystkie rasy humanoidalne. Czasem w oparciu o mleko, czasem na bazie roślin, ale żadna cywilizacja nie zdołała obejść się bez alkoholu.

Również miejscowy chleb (robiony „na ziemskich drożdżach!”, jak podkreślono w menu) był bardzo smaczny. Martin z przyjemnością zjadł obiad, potem, widząc na stole popielniczkę, zapalił cygaro.

Odnalezienie Iriny na Aranku nie powinno nastręczać większych trudności. Cywilizacja na tej planecie przypominała świetlany komunizm nie tylko ze względu na futurologiczne miasta i serdeczność ludności. Wiele usług oferowano bezpłatnie – również gościom planety. Służby informacyjne mogły błyskawicznie udzielić informacji o miejscu pobytu dowolnej istoty rozumnej na planecie – zarówno aborygena, jak i gościa. Martin nie wątpił, że gdyby miał teraz pod ręką terminal informatorium i zadał pytanie o samym sobie, otrzymałby odpowiedź: „Znajduje się w restauracji»Smak Ziemi«, współrzędne…”

Był tylko jeden problem – czy na Aranku rzeczywiście przebywa trzecia Irina Połuszkina. A jeśli tak – czy żyje i czy nie stała się jeszcze ofiarą nieszczęśliwego wypadku…