Martin uznał, że najlepiej będzie zaprzeczyć.
– Chodźmy stąd – zaproponował chłopiec. – Wkrótce przybędzie policja i zaczną panu zadawać pytania. Chce pan na nie odpowiadać?
– Nie – odparł stanowczo Martin.
– To chodźmy – powtórzył chłopiec i podał mu rękę.
Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że to Martin prowadzi chłopca za rękę. Ale w rzeczywistości chłopiec prowadził Martina. Szybko przecięli pasy ruchomych chodników, weszli do jakiejś dekoracyjnej bramy między budynkami, znaleźli się na równoległej ulicy i stanęli przed kawiarnią. Przy stolikach pod kolorowymi parasolami siedziało kilka osób.
– Czuję się bardzo niezręcznie – powiedział chłopiec – ale nie mam karty kredytowej i nie mogę pana zaprosić. Ale może mimo wszystko usiądziemy?
– To ja zapraszam ciebie – rzekł Martin, któremu kręciło się w głowie od stopionej kabiny informatorium i pojawienia się tego nad wiek rozwiniętego dziecka.
– Nie, nie – pokręcił głową chłopiec. – Jedzenie dla dzieci jest bezpłatne. U was jest inaczej?
– U nas wszystko jest inaczej – wyznał ponuro Martin, siadając przy stoliku. – Co najwyżej mamy równie bezczelnych terrorystów.
Chłopiec wdrapał się na krzesło, a Martin z wysiłkiem stłumił pragnienie udzielenia mu pomocy. Nie wiadomo, jak takie dziecko przyjmie pomoc dorosłego. Na przykład to, co powiedział Martin o terrorystach, chłopiec potraktował jako obrazę:
– Ależ nie! To naprawdę zupełnie wyjątkowy przypadek! Zdecydowałem się pana zaczepić tylko dlatego, że byłem mimowolnym świadkiem!
Martin odetchnął głośno:
– Mały, czy u was wszystkie dzieci są takie mądre?
W oczach chłopca pojawił się smutek.
– No co pan… Ja jestem jednym z trzystu najinteligentniejszych dzieci planety. Co prawda, plasuję się pod koniec listy. Przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Gatti. To zdrobniała forma imienia i pomoże pokonać niezręczność. Tak?
– Martin.
Gatti z poważną miną podał Martinowi rękę. Uścisnęli sobie dłonie.
– To ludzki zwyczaj? – upewnił się chłopiec. – Trochę mi się myli, w galaktyce jest tyle rozumnych ras…
Do stolika podszedł kelner. Nie znał turystycznego, ale Gatti wystąpił w charakterze tłumacza i zamówił sobie lody, a Martinowi kawę z koniakiem. Kawa była wprawdzie miejscowa, ale w smaku rzeczywiście przypominała ziemską, a w jej skład wchodził stymulujący alkaloid, niewykluczone, że kofeina. Koniak, czy raczej jego miejscowy odpowiednik, Gatti zasugerował Martinowi sam:
– Jest pan teraz w szoku i niewielka ilość mocnego alkoholu panu nie zaszkodzi.
Martin skinął głową, postanawiając zdać się na bieg wydarzeń. Zapytał tylko:
– Powiedz mi, Gatti, czy znalazłeś się tam przypadkiem?
Chłopiec speszył się i odwrócił wzrok:
– Nie. Obserwowałem pana od chwili, gdy wyszedł pan ze Stacji. Przepraszam.
– Po co?
– Mam zadanie – wyjaśnił chłopiec. Gdyby powiedział: pracuję dla służb specjalnych Aranku, Martin też by uwierzył. Ale chłopiec ciągnął: – Jutro mamy seminarium o ksenopsychologii i chciałem przygotować wykład o zachowaniu humanoida, który po raz pierwszy znalazł się na naszej planecie.
– Pomyliłeś się, byłem już na Aranku – odparł Martin. – Co prawda w innym mieście.
– Zrozumiałem to już, zachowywał się pan bardzo pewnie… – westchnął Gatti. Zerknął na futerał z karabinem i zapytał: – To broń?
– Tak.
– Laserowa?
– Nie, na pociski. Jest zaplombowana. Powiedz mi, przyjacielu, co się stało z kabiną informatorium?
– Sądzę – zaczął chłopiec – że pod wpływem temperatury około dwóch tysięcy stopni molekuły polimerów straciły…
– Nie o to pytam. Skąd wzięła się taka temperatura? To bomba? A może ktoś strzelał?
– Trudne pytanie – westchnął chłopiec. – Myślę, że ktoś strzelał. Lasery bojowe są w stanie wygenerować promień termiczny wystarczającej mocy. Początkowo pomyślałem, że to atak z satelity, ale kabina znajdowała się pod daszkiem budynku, który nie uległ zniszczeniu. Widocznie strzelec siedział w tamtym wieżowcu…
Martin odwrócił się i popatrzył na ścianę z metalu i szkła – to był ten budynek z dziurą w środku, przez którą przelatywały maszyny latające.
– A może strzelano z flaera?… – zastanawiał się dalej chłopiec. – Wówczas bardziej wyglądałoby to na próbę zastraszenia niż na poważny zamach. Więc jednak ma pan wrogów?
– Już powiedziałem, że nie – uciął Martin. – Nie więcej niż każdy człowiek. A już na pewno nie na waszej planecie!
Kelner przyniósł Gattiemu lody – miseczkę z kolorową masą, zaś Martinowi zwykłą filiżankę kawy i kieliszek gęstego, bursztynowego płynu.
– I mimo to sprawa wygląda poważnie – ciągnął chłopiec, gdy kelner odszedł. – Potrzebuje pan pomocy?
– A możesz mi jej udzielić? – Martin postanowił się niczemu nie dziwić.
Chłopiec uśmiechnął się zakłopotany:
– Co też pan, ja jestem jeszcze dzieckiem! Ale mogę poprosić rodziców, żeby panu pomogli. Mój tata jest szanowanym obywatelem, pracuje w merostwie i mógłby zapewnić panu ochronę.
– A jaki ty masz w tym interes? – zapytał podejrzliwie Martin, jakby nie rozmawiał z niewinnym dzieckiem z nieprawdopodobnie cywilizowanego świata, lecz ze starym łajdakiem z dzikiej planety.
– Po pierwsze – zaczął chłopiec, wcale nie zdziwiony pytaniem – nasze narody znajdują się w przyjacielskich stosunkach, a ten incydent jest bardzo nieprzyjemny i chciałbym go jakoś zatrzeć. Po drugie, wydaje mi się, że jest pan dobrym człowiekiem – mam zdolność do empatii i bardzo rzadko mylę się w ocenie ludzi… a obowiązkiem dobrych istot rozumnych jest pomaganie sobie nawzajem. Czyż nie? Po trzecie, chociaż ten motyw nie jest dominujący, jeśli uda mi się panu pomóc i opowie mi pan o swoich przygodach, mimo wszystko będę mógł przygotować wspaniały wykład na seminarium o ksenopsychologii.
– Gatti… – odezwał się Martin po chwili milczenia. – Nie mógłbyś mówić trochę prościej? Jak… jak dziecko?
– Ale przecież świetnie mnie pan rozumie? – zdumiał się chłopiec. – Aha! Peszę pana?
– Trochę – przyznał Martin. – Zresztą, to nieistotne. Mów jak chcesz. Jestem gotów przyjąć twoją propozycję, ale nie mogę obiecać, że dużo ci opowiem.
Gatti uśmiechnął się radośnie:
– Wspaniale! Dokończę tylko lody, bardzo lubię. A potem pójdziemy do mojego ojca i opowiemy o wszystkim.
Martin skinął głową i wypił koniak jednym haustem. Koniak był smaczny.
Na ile mógł się zorientować Martin, stanowisko pana Lergassi-kana, ojca Gattiego, odpowiadało czemuś w rodzaju pomocnika mera albo ministra przy władzach megapolis. Wielki, luksusowy gabinet na jednym z najwyższych pięter, osobisty hangar (przez przezroczystą ścianę widać flaer), siedząca w gabinecie sympatyczna sekretarka i kilku młodych ludzi – referentów, a być może ochroniarzy. Martin rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie coś na temat ustroju społecznego Aranku, ale z pamięci wyłaniały się wyłącznie jakieś brednie. Mimo istnienia rządu ogólnoplanetarnego, władze megapolis posiadały ogromne pełnomocnictwa – w ich gestii były nie tylko same miasta, ale również okoliczne tereny. Czyżby echo poprzedniego ustroju państwowego? Cóż, wówczas ten uśmiechnięty mężczyzna w skromnym, szarym chałacie rzeczywiście był ptakiem wysokich lotów.
– Oburzająca historia – rzekł Lergassi-kan, po wysłuchaniu rzeczowej, niczym raport gorliwego pracownika, opowieści syna. – Sprawdzę, co już wiadomo.
Martin usiadł w fotelu naprzeciwko urzędnika i cierpliwie czekał. Lergassi-kan nie korzystał z żadnego terminalu, położył na karku sprężysty łuk słuchawek emitera falowego i zamarł. Martin z powagą pokiwał głową. Nawet na Aranku bezpośredni kontakt z siecią komputerową nie był w powszechnym użyciu – wymagał ogromnej koncentracji uwagi, samokontroli i dyscypliny. Pewnej ziemskiej korporacji udało się kupić od aranków tę technologię, ale już wkrótce okazało się, że zwykły terminal i klawiatura są znacznie wygodniejsze.