– Sensem sensu? – zasugerował Martin. – Przepraszam, jeśli pana uraziłem…
Jego słowa spowodowały nowy atak śmiechu. Sekretarka śpiewnym głosem przekazała referentom rozmowę i teraz trójka potężnych mężczyzn, siedzących na kanapie pod ścianą, bezskutecznie próbowała powstrzymać śmiech.
– Ależ nie, Martinie, co też pan… – wykrztusił Lergassi-kan. – Wcale mnie pan nie uraził. Zapewne wydaje się panu, że nasza rasa jest w jakiś sposób ułomna? Że jesteśmy pozbawieni czegoś ważnego, intrygującego?
Stropiony Martin skinął głową.
– A nam się wydaje… – zaczął Lergassi-kan, odwrócił się do syna i polecił: – Zatkaj uszy i nie podsłuchuj!
Chłopiec posłusznie zatkał uszy i Lergassi-kan kontynuował:
– A nam się wydaje, że to właśnie wy jesteście ułomni. Że to wy macie coś zbędnego i wstydliwego jak członek, który wyrósł na czole.
– I nawet nie interesuje was, jak to jest: żyć z takim guzem na głowie? – zapytał Martin, już trochę zły.
– Myślę, że bardzo niewygodnie – odpowiedział z uśmiechem Lergassi-kan.
2
Przez całą drogę na lotnisko Martin zastanawiał się nad rozmową z Lergassi-kanem. Urzędnik wyposażył go we flaer i oddał mu do dyspozycji referenta w charakterze pilota i ochroniarza jednocześnie. Gatti, który postanowił odprowadzić ziemianina, nie krył urazy i nie zaczynał rozmowy.
Za słowami Lergassi-kana o sensie życia stała nie tylko psychologia jego rasy. Aranków można by uznać za dziwaków, gdyby nie przesuwające się pod flaerem cudowne miasto – jedno z wielu miast Aranku. Miasto, w którym sąsiadują ze sobą ogromne budynki i dzikie parki; miasto, w którym większość potrzeb obywateli zaspokajana jest bezpłatnie; miasto, w którym przestępstwa są rzadkie, a mieszkańcy serdeczni wobec przybyszów… Nawet próba zamachu nie zmieniła stosunku Martina do tej rasy.
Dlaczego ziemianie uważają się za lepszych od tych spokojnych, pewnych siebie, szczęśliwych braci w rozumie? Ze względu na tysiącletnie rozmyślania o sensie życia? Ileż krwi przelała ludzkość w imię tego sensu, podczas gdy arankowie budowali swój świat… Ze względu na religijność, pozwalającą wierzyć w Boga i rozmyślać o niepojętym? Tylko gdzie są efekty tej religijności…
Byłoby prościej, gdyby arankowie okazali się czerstwi duchowo i pozbawieni emocji. Byłoby łatwiej, gdyby nie znali miłości i współczucia, nie umieli przyjaźnić się i marzyć… Ale oni byli równie emocjonalni jak ludzie! Technokraci odnajdywali na planecie aranków urzeczywistnienie swoich marzeń, naturyści zachwycali się bezkresnymi przestrzeniami dzikiej natury oraz patriarchalnymi obyczajami regionów rolniczych, uczeni zazdrościli arankom wspaniałych laboratoriów, komuniści krzyczeli, że Arank to planeta zwycięskiego komunizmu, a miłośnicy przygód stawiali za wzór ich program kosmiczny. Nawet izolacjoniści i ksenofobi wszelkich maści z aprobatą wypowiadali się o tej ostrożności, z jaką arankowie traktowali dary kluczników…
Czy to znaczy, że historia wszystkich innych cywilizacji w galaktyce jest pomyłką? I tylko niezastanawiający się nad sensem życia arankowie zdołali ten sens odnaleźć? Było w tym coś z rzymskich stoików i greckich cyników… arankowie jakby pozostali w okresie szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa, gdy człowiek jeszcze nie wierzy we własną śmierć, nie zadaje sobie pytań o przyszłość i nie wspomina przeszłości, gdy w całej pełni korzysta z chwili obecnej…
– Gatti – odezwał się Martin. Siedzący miedzy nim i pilotem chłopiec spojrzał na niego pytająco. – Skoro pasjonujesz się ksenopsychologią, słyszałeś zapewne o istnieniu religii?
– Naturalnie – ożywił się chłopiec. – Wiara w Stwórcę wszystkiego, co istnieje, to bardzo interesujący fenomen i jest właściwa wszystkim rasom, prócz kluczników, o których nie ma żadnej informacji, oraz naszej cywilizacji, która jest w pewnym sensie unikatowa.
– I co ty na to?
– To bardzo ciekawe – zapalał się Gatti. – Ponieważ wiara jest ściśle związana z pojęciem sensu życia, nasza rasa nigdy nie miała własnej mitologii. Podchodząc do tego problemu z naukowego punktu widzenia, jesteśmy zmuszeni przyznać zasadniczą niepoznawalność danej kwestii. A ponieważ ten problem nie posiada rozwiązania, zagłębianie się w niego jest niepotrzebne. Dla większości ras wiara stanowi potężny czynnik psychoterapeutyczny i wychowawczy, dlatego też jest zjawiskiem pozytywnym.
– A ty sam nie wierzysz w Boga, w życie po śmierci?… – zaczął Martin.
– Jeśli umrę, ale nadal będę istnieć jako osobowość, kwestia rozwiąże się sama z siebie – wyjaśnił spokojnie Gatti.
– Być może właśnie dlatego warto wierzyć… – Martin zawahał się, dobierając słowa – na wszelki wypadek? Jeśli okaże się, że Bóg istnieje, będziemy wygrani!
– Owszem, ten pomysł przychodził mi do głowy – przyznał pobłażliwie Gatti. – Ale problem polega na tym, że istnieje bardzo wiele religii. Nawet na waszej planecie, prawda? Chrześcijaństwo, islam, buddyzm, gaczczer…
– Gaczczer to religia geddarów – poprawił sucho Martin.
– Ojej, znowu mi się pokręciło… – speszył się Gatti. – Ale skoro religii jest tak dużo i każda twierdzi, że jest tą jedynie słuszną, pojawia się problem wyboru. Znacznie niebezpieczniej byłoby popełnić błąd w wyborze, niż w ogóle nie wierzyć w Boga, prawda? Przecież każda religia jest znacznie bardziej agresywna wobec heretyków niż wobec ludzi niewierzących. Tak?
– Tak – przyznał ponuro Martin.
– Dlatego w ogóle nie zagłębiam się w tę kwestię – dokończył Gatti. – Byłoby przykro przez całe życie wierzyć w Allacha i przestrzegać odnośnych obrzędów, a po śmierci znaleźć się bosymi piętami na ostrzu miecza TajGeddara! Albo przyjąć chrześcijaństwo…
– Wystarczy, zrozumiałem ogólny sens – przerwał Martin.
– Uraziłem twoją wiarę? – domyślił się Gatti. – Przepraszam – zamyślił się na chwilę, po czym przymilnie zapytał: – Martinie, a może opowiedziałbyś mi coś więcej o swojej religii? Postaram się zrozumieć, naprawdę!
Martin roześmiał się mimo woli:
– Sprytny jesteś, mały. Ale i tak nie wezmę cię ze sobą.
Gatti nadął się i zamilkł na dłużej. I dopiero, gdy flaer wyleciał poza granice megapolis, powiedział:
– I tak jesteś moim przyjacielem. Nauczę cię posługiwać się bronią termiczną, chcesz?
Referent zerknął na chłopca i mruknął:
– Tylko nie odbezpieczaj.
Martin rozwinął podłużną paczkę, którą wręczono mu w biurze Lergassi-kana. Broń termiczna przypominała pistolet z bardzo długą lufą, albo obrzyn z podpiłowaną kolbą. Absolutnie hermetyczna, jakby zrobiona z jednego kawałka szaroniebieskiego metalu, miała szeroki spust, migoczący czerwono-biały wskaźnik, owalny guzik na magazynku, a otwór lufy zaciągnięty metalową membraną.
– To bezpiecznik – wyjaśnił Gatti, nie dotykając przycisku palcem. – To spust. Broń generuje drgania o wysokiej częstotliwości, nagrzewające dowolną materię z odległości dwóch kilometrów. Cel powinien znajdować się w polu widzenia, dowolna przeszkoda, nawet szkło czy gałęzie drzew, zatrzyma energię i zostanie uszkodzona jako pierwsza. Wskaźnik pokazuje pozostały czas pracy broni. Teraz zostało tu ładunku… – zamyślił się – na jakieś dwie, trzy minuty.
– Da się regulować moc wystrzału? – zapytał Martin.
– Pięciostopniowa regulacja w zależności od siły naciśnięcia spustu. Wyczujesz palcem, jak spust pokonuje kolejne poziomy…
Gatti spokojnie wsunął palec w kabłąk i nacisnął spust. Martin zamarł z przerażenia – lufa była odwrócona w stronę chłopca.
– O, właśnie tak – wyjaśnił spokojnie chłopiec. – Słyszałeś ciche pstryknięcia?