Выбрать главу

– Ty idioto! – wrzasnął Martin. – Po co naciskałeś spust?!

Pilot drgnął i popatrzył na niego zdumiony. Gatti też wydawał się stropiony.

– Ale przecież bezpiecznik nie jest naciśnięty! Przecież widziałem!

– Raz do roku strzela nawet nie nabita broń! – krzyczał dalej Martin, pospiesznie zawijając karabin w płachtę miękkiego plastiku.

– Jak to? – Gatti był wstrząśnięty.

Martin popatrzył z wyrzutem na pilota.

– No niechże mu pan wyjaśni! Mógł spalić i siebie, i pana!

Referent wyglądał na speszonego. Popatrzył na Gattiego, potem zerknął na Martina, w końcu uśmiechnął się niepewnie:

– Ale przecież bezpiecznik nie był wciśnięty?… Gatti jest rozsądnym dzieckiem i wie, czym grozi wystrzał z broni termicznej.

– Do tego stopnia ufacie swojej technice? – zapytał Martin przygnębiony. – Ale przecież… jakikolwiek przypadek…

– Zabezpieczona broń nie strzela – powiedział Gatti łagodnie, jakby uspokajał chorego. – Tam jest wielopoziomowa, absolutnie bezpieczna blokada. Zapewne źle to wyjaśniłem. Tak?

– Tak – powtórzył Martin ulubione słówko chłopca. Łatwiej było się zgodzić niż wyjaśniać temu dziecku ziemski stosunek do broni, wynikający zapewne z niezrozumiałego sensu życia i innych ludzkich bredni. Spocony ze strachu, zestresowany Martin nie odezwał się aż do lotniska. Jego towarzysze, wyraźnie zdumieni incydentem, również milczeli.

Najpierw przeprowadzono Martina przez salę rejestracji, bardzo przypominającą te na największych ziemskich lotniskach. Następnie kupiono mu bilet na zwykły lot pasażerski – nie do Tyriantu, lecz do innego miasta – przeprowadzono przez kontrolę. Ponieważ na Aranku odprowadzający mogli wejść nawet do samolotu, Gatti i referent towarzyszyli Martinowi aż na pas startowy, gdzie, nie umawiając się, odciągnęli Martina od autobusu.

Szli chyba z kilometr, ignorując schodzące do lądowania samoloty, przy czym Martin musiał przez cały czas powtarzać sobie, że arankowie nie są pozbawieni instynktu samozachowawczego. Na jednym z pasów stał mały samolocik z wąskimi skrzydłami i otwartymi drzwiami.

– To służbowy samolot merostwa – wyjaśnił referent. – Dostarczy pana do Tyriantu… Cóż, powodzenia w walce o miłość!

W głosie referenta było jednocześnie zrozumienie, współczucie i zachwyt. Martin postanowił nie wyprowadzać mężczyzny z błędu i mocno uścisnął mu dłoń.

– Może jednak… – zaczął żałośnie Gatti.

Martin uśmiechnął się, poklepał chłopca po głowie i wszedł przez luk, który zamknął się za jego plecami. Z malutkiej, nie oddzielonej od pomieszczenia dla pasażerów kabiny pilotów wysunął się poważny arank w podeszłym wieku i łamanym turystycznym – widać, że uczył się sam – powiedział:

– Proszę siadać, startujemy!

W samolocie było tylko sześć foteli – ogromne, masywne, które mogłyby wzbudzić zazdrość ziemskich pasażerów pierwszej klasy – i niewielki stolik między nimi. Martin wrzucił plecak i karabin na półkę na bagaż, usiadł przy iluminatorze i pomachał ręką odprowadzającym. Gatti stał ze smutną miną, trzymał referenta za rękę i chyba pochlipywał. Referent pomachał Martinowi dłonią i zaczął coś poważnie tłumaczyć chłopcu.

Martin odchylił się na oparcie fotela i zamknął oczy. Pakunek z bronią termiczną położył na siedzeniu obok.

Samolot nabierał rozpędu. W odróżnieniu od flaerów, które utrzymywało w powietrzu jakieś pole i które mogły latać tylko nad miastami, samolot był bardziej tradycyjny. Taki sobie „zwykły” samolot z turboodrzutowym silnikiem naddźwiękowym…

– Jak oni mogą żyć bez sensu życia? – mruknął Martin. – No jak?

Ale jeśli nawet gdzieś był ten, który mógłby mu odpowiedzieć, to nie lubił tego robić bardziej niż klucznicy.

Miękkie pchnięcie – samolot podskoczył, wzbijając się w niebo. Pół minuty później ziemia została daleko w dole, a po kilku minutach niebo stało się nienaturalnie gładkie i tak niebieskie, jak tło niezaprogramowanego kanału z napisem „sygnał-zero” w dobrym telewizorze. Martin pomyślał, że ta analogia ma głębszy sens – niebo rzeczywiście nie dawało arankom żadnych sygnałów… Potem niebieski został zastąpiony granatem, granat czernią i Martinowi wydawało się, że widzi gwiazdy. Chwilę później wiedział już, że to nie złudzenie. Gdzieś z tyłu samolotu uspokajająco huczał silnik.

– Można wstać! – oznajmił wesoło pilot, wychodząc z kabiny.

Martin zerknął przez jego ramię – pilot był tylko jeden, i w kabinie nie było teraz nikogo. Ster kołysał się lekko, przeprowadzając jakieś manewry.

Zapewne, gdyby Martin wyjaśnił pilotowi swój stosunek do techniki w ogóle i bezpieczeństwa w szczególności, pilot wróciłby za stery – wyłącznie z szacunku do gościa z innej planety, który nie przywykł ufać technice.

– Dziękuję, to był bardzo łagodny start – powiedział uprzejmie Martin. – Gdzie tu jest toaleta?

Gdy wrócił z kabiny w ogonie (tam umieszczono nie tylko toaletę, ale również prysznic i niewielką wnękę z podejrzanie szerokim i miękkim łóżkiem), pilot kończył serwowanie obiadu. Na stole pojawiły się różne potrawy i butelka miejscowego wina, a nawet nieduży, szklany świecznik, którego trzy knoty płonęły czerwonym, zielonym i niebieskim płomieniem.

– Bardzo sympatycznie – przyznał Martin. – Dziękuję.

– Długi lot – wyjaśnił pilot. – Trzy godziny. Tyriant… – zastanowił się. – Najbardziej daleki punkt.

– Na drugiej półkuli? – domyślił się Martin. – Ależ interesująco trafiłem…

Znajomość języka obcego to wielka siła. Znając język, zaczynasz rozumieć mentalność obcego. Niektóre rasy nie lubiły, gdy obcy uczyli się ich mowy, za to sami chętnie studiowali inne języki.

Arankowie nie byli ani nazbyt ostrożni, ani nietolerancyjni wobec innych ras. Na Ziemi sprzedawano samouczki ich języka, organizowano kursy… Martin wiedział, że ich język nie należy do szczególnie trudnych, a wielu ludzi chwaliło go za surową logikę struktury i przejrzystą gramatykę.

Niestety, język turystyczny, który otrzymywał każdy podróżnik, przechodząc przez Wrota, nie dał żadnemu z języków szans na rangę galaktycznego esperanto. Wprawdzie był skomplikowany, ale nie trzeba się było go uczyć…

– Przejdę przez Wrota – mówił Martinowi pilot, beztrosko popijając wino. – Obowiązkowo. Można się nauczyć, można mówić. Rozmawiać ze wszystkimi. To dobrze.

– Nie boi się pan, że nie znajdzie pan historii, umożliwiającej powrót? – zapytał Martin. Z pierwszą historią sytuacja była niemal identyczna w przypadku wszystkich ras – klucznicy bardzo cenili autobiografie.

Pilot przez jakiś czas marszczył brwi, w końcu powiedział:

– Nie, nie boję się. Można wybrać ciekawą planetę. Patrzeć, mówić, myśleć. Myśleć i znowu myśleć. Historia będzie.

– To prawda – skinął głową Martin. Pierwsza podróż poza granice własnej planety dostarczała zwykle sporo wrażeń, a przekształcenie ich w opowieść nie stanowiło większego problemu. Problem polegał tylko na wyborze ciekawego miejsca – zwłaszcza, że interesujące planety są z reguły niebezpieczne…

Ale przecież arankowie nie boją się niebezpieczeństw, które jeszcze się nie wydarzyły…

Samolot leciał już ponad dwie godziny. Przelatywali nad oceanem, Martin przyglądał się archipelagowi malutkich wysepek, tysiące kilometrów od kontynentu. Pilot próbował wyjaśnić, z czego słynie ten archipelag, ale zabrakło mu słów. Martin zrozumiał tylko, że bardzo dawno temu był tu kontynent, a teraz nad wodą widać tylko szczyty gór. Cóż, każda szanująca się planeta powinna mieć swoją Atlantydę…