Stopiona kabina informatorium już niemal zatarła się w pamięci. Być może filozoficzne podejście aranków do życia było zaraźliwe – Martin postanowił nie zawracać sobie głowy niezrozumiałym niebezpieczeństwem. Poza tym, dysponował teraz naprawdę potężną bronią, no i będzie znacznie ostrożniejszy… Chociaż, co mu po ostrożności, jeśli śmierć może nadejść z flaera, lecącego w odległości dwóch kilometrów? Pozostawała tylko nadzieja, że Martinowi udało się zatrzeć ślady i nieznany wróg stracił trop.
Po jakimś czasie pilot przeprosił Martina i wrócił do kabiny. Martin sam nie wiedział, czy się z tego cieszyć, czy nie – biorąc pod uwagę ilość wypitego przez pilota wina. Zresztą, wyglądało na to, że lądowanie przeprowadzał automat, a rola pilota ograniczała się do zadań stewarda.
Samolot schodził do ziemi bardzo szybko, dopiero pięćdziesiąt metrów od powierzchni silnik zawył z wysiłkiem i lot się wyrównał. Przesunął się betonowy pas, ukazał się startujący liniowiec – rozdęte cielsko bez iluminatorów. Samoloty startowały i lądowały bez chwili przerwy, srebrzyste cygara płynęły w powietrzu, niczym ławice ryb w ogromnym akwarium.
Zdaje się, że Tyriant, tak pogardliwie nazwany przez Lergassi-kana kloaką, wyróżniał się godną pozazdroszczenia komunikacją powietrzną.
Dopiero w pobliżu granic miasta (Martin skorzystał ze zwykłego – o tyle, o ile jest to możliwe na Aranku – mikrobusu), przyczyna kpin z Tyriantu stała się zrozumiała.
Tyriant był miastem przemysłowym, może nawet największym ośrodkiem przemysłowym planety – Martin nie miał pod ręką ani wiernego przewodnika „Le Petit”, ani przestarzałego, choć solidnego informatora Garnela i Czystiakowej. Rzecz jasna, arankowie bardzo dbali o ekologię i nad ciągnącymi się wzdłuż drogi budynkami fabryk nie wisiały chmury dymu, ale w powietrzu czuło się leciutki kwaskowaty zapach, na samej granicy dostępnych człowiekowi wrażeń zmysłowych. Martin rozsiadł się wygodnie w szerokim, miękkim fotelu, patrzył na fabryki i myślał o Irinie Połuszkinej.
Czego ona tu szuka? Ośrodek badań globalnych… Co tu może robić siedemnastoletnia dziewczyna?
Co tylko zechce.
Nie należy zapominać, że ta dziewczyna znajdowała się jednocześnie na trzech planetach. Nie wolno zapominać, że dwie Iriny zginęły – nawet jeśli te śmierci wydawały się bezsensowne i głupie. Nie powinno się zapominać, że… – Martin zmarszczył brwi – zniknięciem Iriny interesuje się na Ziemi urząd bezpieczeństwa publicznego.
Przez chwilę Martin zapragnął dać sobie spokój. Wrócić na Ziemię, oddać Ernesto żetony, opowiedzieć o wszystkim – w tym również o nieudanym zamachu na swoje życie – i stanowczo odmówić dalszych poszukiwań. Połuszkin coś zataił – tego Martin był już teraz pewien – a klient, który zataił przed detektywem ważną informację, automatycznie przestaje być klientem.
Ale coś powstrzymywało Martina. Może niepokój o dziewczynę? Bez względu na stopień bezczelności czy rozpuszczenia, siedemnastoletnie dziewczęta nie zasługują na przypadkowe kule czy kościane szpikulce…
A może Martina popychał ów świąd, znany jedynie zacofanym rasom, zastanawiającym się nad sensem życia? Gdzieś obok niego żyła tajemnica. Prawdziwa tajemnica, jedna z tych, które trafiają się raz w życiu i to wyłącznie szczęściarzom.
Martin nie uważał się za szczęściarza. I nie miał zamiaru przegapić największej przygody swojego życia.
3
W Rosji takie miejsca noszą miano miasteczek akademickich. Za biegnącym w dal żywopłotem (który mimo swego sympatycznego wyglądu nie pozostawiał żadnych nadziei na samowolne przeniknięcie na teren „miasteczka”), kryły się budynki – niewysokie, pozbawione piętna gigantomanii korpusy instytutów naukowych, parki, krzewy, nawet coś na kształt aquaparku… W każdym razie, obserwując teren ze szklanego pawilonu przejścia, Martin nie znajdował innej analogii. Baseny, zjeżdżalnie wodne… nieźle się żyje tutejszym pracownikom naukowym…
– Nie ma żadnej możliwości wpuszczenia pana – oznajmił ochroniarz po dokładnym przestudiowaniu swoich instrukcji. To już trzeci arank, który próbował rozwiązać jego problem, i pierwszy, który znał turystyczny. Pozostali zarozumiale próbowali porozumieć się z Martinem gestami.
– Ależ ja szukam mojej ukochanej! – Martin powtórzył legendę, która tak świetnie zadziałała na Lergassi-kana.
Ale miejscowi arankowie albo byli mniej sentymentalni, albo nie pozwalali sobie na zbytnie odprężenie w godzinach pracy.
– To niemożliwe – powiedział z westchnieniem ochroniarz. – Zakłóci pan przebieg prac naukowych. Proszę przyjść wieczorem, a dostęp zostanie otwarty.
Organizm Martina twierdził z całą stanowczością, że właśnie jest wieczór. Może nawet noc. Albo wczesny ranek. Cóż, zmiana stref czasowych jest nieunikniona zarówno na Ziemi, jak i na Aranku…
Podobnie jak biurokraci, ten wspaniały podgatunek istot rozumnych wykształcił się we wszystkich znanych Martinowi cywilizowanych rasach. Za szczyt biurokracji uważał on dio-dao, ale ci przynajmniej nie byli humanoidami – z tego względu Martin stosował wobec nich taryfę ulgową.
– Dobrze – powiedział Martin. Przyłapał się na tym, że upór aranka tylko go rozjątrzył, budząc w nim hazard mieszkańca Moskwy, który poznał biurokrację we wszystkich jej przejawach, kształtach, a nawet zboczeniach. – Zrozumiałem. Nie może mnie pan wpuścić aż do wieczora.
Ochroniarz od razu rozluźnił się i uśmiechnął. Walka była wygrana – a przynajmniej on tak uważał.
– Właśnie.
– Proszę mi powiedzieć, w jakim wypadku mógłbym wejść w dzień? – zapytał Martin, już odwracając się do wyjścia.
– Cóż… istnieją różne pilne czy ekstremalne sytuacje, związane z witalnymi potrzebami organizmu, ważnymi informacjami… – oświecił go arank.
Przez kilka sekund Martin walczył z pokusą poinformowania aranka, że umiera na ostry przypadek zatrucia spermą i Galina Groszewa jest mu niezbędna jako najbliższa kobieta ziemskiej rasy.
Ale istniało spore prawdopodobieństwo, że ochroniarz uprzedzi Galinę o celu jego przybycia, co znacznie skomplikowałoby znajomość.
Mógł też powiedzieć, że wiara Martina i Galiny wymaga natychmiastowego przeprowadzenia jakiegoś religijnego rytuału. Na przykład, zaniesienia wspólnej modlitwy do Iwana Płowca: starożytnego patrona wszystkich, którzy utrzymują się na powierzchni wody. Na ziemskich – hiszpańskich – biurokratów zadziałało to kiedyś doskonale.
Ale ochroniarz mógł nie być aż tak wykształcony, jak młody Gatti, a wówczas trzeba by długo wyjaśniać, co to takiego religia.
Dlatego Martin wybrał najprostsze wyjście.
– Wspaniale! – powiedział. – W takim razie niech pan zapomni o tym, co przed chwilą powiedziałem.
Wstrząśnięty ochroniarz zamrugał oczami:
– Jak mógłbym zapomnieć?
– To taka przenośnia – uśmiechnął się Martin. – Otóż wcale nie chodzi mi o Galinę Groszewą. Znacznie ważniejsze jest to, że odkryłem tajemnicę starożytnych ruin, rozrzuconych na wszystkich planetach naszej galaktyki.
Ochroniarz otworzył usta ze zdumienia, ale nic nie powiedział.
– I muszę natychmiast skonsultować się w tej sprawie z koleżanką Groszewą – ciągnął Martin. – Proszę się z nią połączyć i powiedzieć, że człowiek, który przybył z planety Preria 2, pragnie omówić z nią kwestię korelacji między położeniem Stacji kluczników i starożytnych ruin. Może pan również wspomnieć o pustce na miejscu tak zwanych ołtarzy. Pilnie potrzebuję dyskusji naukowej, która wspomoże mój twórczy wysiłek umysłowy!
Ochroniarz wyjął telefon. Ku zdumieniu Martina rozmowa przebiegała w języku aranków, choć było słychać, że arank buduje proste zdania i co jakiś czas powtarza poszczególne kwestie. No, no!