Выбрать главу

– Pani Groszewa czeka na pana w swoim laboratorium – oznajmił ochroniarz, chowając telefon.

Martin uniósł brwi. Proszę, proszę! W swoim laboratorium! To już nie to samo, co skakanie po kamiennych wysepkach przez kanały!

– Proszę wziąć przewodnik.

Martin wziął mały przezroczysty dysk, w którym strzałka wirowała swobodnie, jak w niesprawnym kompasie. Ochroniarz pochylił się nad terminalem, dotknął jakichś klawiszy na panelu sensorycznym i strzałka w „kompasie” gwałtownie zawirowała, rejestrując kierunek. Martin nie wytrzymał i odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, ale strzałka nie uległa prowokacji i wróciła do prawidłowego położenia.

– Proszę nie zbaczać z drogi – rzekł ochroniarz. – Pańskie miejsce pobytu będzie rejestrowane na pulpicie. Proszę nie nawiązywać żadnych rozmów, chyba że ktoś pana zaczepi.

– Tak jest – powiedział wesoło Martin.

– A broń – dodał ochroniarz, zerkając na ekran – proszę zostawić tutaj. Nie mam pojęcia, jak udało się panu otrzymać zezwolenie na broń termiczną, ale na terenie ośrodka i tak nie będzie panu potrzebna.

Być może w celu podtrzymania kondycji fizycznej, a może z innych, choćby estetycznych względów, na terenie ośrodka badawczego nie było ruchomych chodników. Dróg nie było w ogóle, nie położono nawet ścieżek, a sprężysta, soczyście zielona trawa nie uginała się pod nogami.

– Bardzo odporna trawa – zauważył z uśmiechem Martin. – Nawet wiatr jej nie zgina…

Szedł tak z dziesięć minut, od czasu do czasu zerkając na przewodnik. Gdy tylko zbaczał z kursu o więcej niż piętnaście stopni, urządzenie piszczało cicho. Martin pamiętał instrukcje ochroniarza i nikogo o nic nie pytał, chociaż zobaczył po drodze całe mnóstwo ciekawych rzeczy.

W małym zagajniku ujrzał scenę, która wzruszyłaby Platona: starszawy, siwowłosy arank opowiadał coś grupce młodzieży. Wystarczyłoby zamienić im fartuchy na chitony i można kręcić film o życiu w starożytnej Grecji.

Okazało się też, że aquapark, który Martin miał teraz szansę obejrzeć z bliska, wcale nie jest miejscem rozrywki, lecz potężną, choć niezrozumiałą konstrukcją badawczą. To, co płynęło w rowach, nie było wodą, lecz połyskującym metalicznie niebieskim płynem. Od czasu do czasu rowami toczyły się przezroczyste pęcherzyki metrowej średnicy, wewnątrz których kłębiła się biała mgła. W basenie pęcherze zatrzymywały się i pękały, wypuszczając jakiś gaz. Po terenie aquaparku snuło się ze trzydziestu aranków, zdaniem Martina, zupełnie bez sensu.

Przechadzka po terenie ośrodka okazała się bardzo interesująca i rozpaliła w Martinie ciekawość. I gdy przewodnik pisnął, i wyłączył się przed drzwiami jednego z budynków, Martin był nieco rozczarowany.

W porównaniu z okolicznymi budynkami, laboratorium Galiny Groszewej nie robiło większego wrażenia. Parterowy domek z dachem wyłożonym zieloną dachówką, kilka okien i brak jakichkolwiek dobudówek technicznych, choć między niektórymi budynkami wznosiły się ogromne warsztaty, wysokie wieże, hangary i inne atrybuty poważnej nauki.

Czyżby Irina zajmowała się tutaj przelewaniem różnobarwnych płynów z probówki do probówki? A może garbi się nad starożytnym manuskryptem, rozwiązującym wszystkie zagadki Wszechświata?

Martin zastukał. Poczekał chwilę i uchylił drzwi – nie były zamknięte.

W długim białym korytarzu było pusto i cicho.

– Halo, gospodyni, macie gości! – zawołał zawadiacko Martin.

Bez efektu.

Oczyma wyobraźni Martin zobaczył Irinę, spokojnie dyndającą na sznurze. Albo zastygłą z wytrzeszczonymi oczami, z probówką ze stworzoną przez siebie trucizną w martwej ręce. Albo zmasakrowaną przez szalonego robota, który postanowił pojąć wszystkie tajemnice galaktyki…

Martin wyjął z futerału nóż – w zasadzie nieprzeznaczony do walki, ale w umiejętnych rękach dość pożyteczny. Zrzucił na progu plecak, zdjął zaplombowany karabin… Ech, gdyby dało się wydłubać tę „gumę” z lufy…

I ruszył korytarzem, otwierając po kolei wszystkie boczne drzwi.

Kuchnia. Czysta i przytulna.

Sypialnia. Niezaścielone łóżko.

Jasne. Czyli Irina również tu mieszkała. Bardzo wygodne rozwiązanie.

Dwa pokoje zajmowały laboratoria. Jedno z probówkami i termostatami, zupełnie jak w fantazjach Martina, drugie z przyrządami i komputerami, a nawet działającą tokarką – ostrze wirowało jak szalone, sunąc po skomplikowanym łuku wokół zamocowanego elementu. Martin z zainteresowaniem przez chwilę obserwował tokarkę.

Wszystko pięknie, ale tutaj Irinki też nie było.

Kolejny pokój również miał jakiś związek z nauką, ale jaki – to już otwarta kwestia. Czarne lustra, z których zrobiono ściany, wchłaniały światło. Z sufitu na środku pokoju na cienkich linkach zwisała biała tarcza dwumetrowej średnicy.

Zdegustowany Martin zamknął drzwi – ten pokój sprawiał wyjątkowo nieprzyjemne wrażenie.

I dopiero na końcu korytarza, za szczytowymi drzwiami, Martin spotkał Irinę Połuszkiną.

To był gabinet. Bardzo solidny gabinet, z rodzaju tych, które od razu budzą chęć do pracy. Potężne szafy z książkami, monumentalne drewniane biurko, a na nim – ogromny monitor, komputer, lampa z zielonym kloszem i okrągłe akwarium z kolorowymi rybkami. Na podłodze miękkie dywany. Za oknem – niewielki kwitnący sad, zasłaniający sąsiednie budynki. Wszystko takie akuratne, że Martin poczuł się trochę niezręcznie i zrobiło mu się wstyd za swój wygląd, zwłaszcza za ściskany w ręku nóż.

Ira Połuszkiną stała przy oknie i patrzyła na Martina. Czekała. Widocznie na korytarzu umieszczono jakieś niewidoczne kamery.

– Martin – powiedziała dziewczyna. To nie było ani powitanie, ani pytanie. To była konstatacja faktu.

– Dzień dobry, Iro – odparł Martin. Schował nóż, uśmiechnął się przepraszająco. – Przepraszam, trochę zaniepokoił mnie… wystrój wnętrz.

Irina Połuszkiną wyglądała wspaniale. W prostej, białej sukience z kołnierzykiem i krótkimi rękawami wyglądała jak sympatyczna, młoda dziewczyna, która wybiera się na spacer z rodzicami… Martin uśmiechnął się mimo woli.

– Martinie – powiedziała Irina. – Proszę mi powiedzieć, czemu mnie pan prześladuje?

– Nie mam pojęcia, skąd pani zna moje imię, Irino – rzekł Martin – ale coś się pani pomyliło. Nie prześladuję pani. Jestem zwykłym prywatnym detektywem, który został wynajęty, żeby panią odnaleźć i zapytać, czy nie potrzebuje pani pomocy.

– Kto pana wynajął? – spytała w napięciu Irina.

– Pani ojciec. Jeśli moja osoba nie jest tu mile widziana – odejdę. Ale błagam, niech pani napisze do rodziców choćby krótki list! Proszę im wyjaśnić, dlaczego nie chce pani wracać, powiedzieć, że wszystko z panią w porządku!

W oczach Iriny pojawił się cały ocean rozczarowania. Uśmiechnęła się krzywo i zapytała:

– A co z Prerią 2?

– A, to już moje pytanie – zaprotestował Martin. – Wprawdzie to nie moja sprawa, ale kim była tamta dziewczyna? I kim pani jest?

– Co się z nią stało? – zapytała Irina, nie zawracając sobie głowy odpowiedzią na jego pytanie.

– Udało jej się wziąć udział w kowbojskiej strzelaninie. Próbowała rozdzielić wrogów… i dostała po kilka kul od każdego z nich – odparł twardo Martin.

Twarz Iriny nie drgnęła. Ona wiedziała już o śmierci Iriny z Prerii 2.

– Chce pan powiedzieć, że to nie pan ją zabił?

Martin wytrzeszczył oczy:

– Z jakiej racji? Jestem detektywem, rozumie pani? Nie jestem najlepszym człowiekiem pod słońcem, nie zawsze żyję w zgodzie z prawem i zdarzało mi się już strzelać… ale nie zabijam młodych dziewcząt, nawet takich, które są wobec mnie nieprzyjemne!