Выбрать главу

– Dziękuję. – Martin dopił wino i wstał.

– Poznanie życiowej filozofii aranków zrobiło na tobie wrażenie – klucznik uśmiechnął się blado.

Martin wzruszył ramionami.

– Oczywiście. Ale cieszę się, że oni też mają duszę.

– A nie chciałbyś dla odmiany rozpatrzyć wersji, że to wy nie macie duszy? – zainteresował się klucznik.

Martin pokręcił głową.

– Nie. To bardzo przykra wersja.

Klucznik uśmiechnął się.

– Twoja wiara zawiera przekaz o czasach prehistorycznych, gdy Synowie Boży zstępowali z niebios i brali sobie za żony ludzkie kobiety, które rodziły im dzieci. To zakłopotało wielu teologów, ponieważ Synami Bożymi nazywano wyłącznie aniołów, a przyjęto uważać, że aniołowie nie mają płci. A jednak to ciekawa kwestia – czy potomstwo ludzi i aniołów miałoby płeć.

– Chciałbym usłyszeć twoją wersję – powiedział ostrożnie Martin.

Klucznik uśmiechnął się tylko.

– Czy ktokolwiek kiedykolwiek usłyszy od was odpowiedź choćby na jedno pytanie? – wykrzyknął Martin.

Klucznik uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Martin nie od razu wyruszył na Ziemię. Przede wszystkim wyspał się – głowa mu ciążyła, aż dziw, że klucznik przyjął wymyśloną na poczekaniu historię. Obudził się przed świtem, przegryzł coś i usiadł przy oknie, patrząc na Tyriant nocą.

W górze płynęły różnokolorowe iskry flaerów, świeciły się okna wieżowców. Reklam nie było, co bardzo się Martinowi podobało. Otworzył okno i wciągnął cieple, czyste powietrze. Z dołu, z ulicy dobiegał śmiech i czyjeś wesołe głosy. Życie nie zamierało tu nawet na chwilę. Jeśli Tyriant uważany jest tu za kloakę, jak wyglądały inne miasta? Martin był na Aranku już drugi raz i ciągle tak niewiele widział i wiedział…

A w niebie, ledwie widoczne w światłach iluminacji, migotały odległe, obce gwiazdy. Na jednych już był, na innych jeszcze zdąży być, a na niektóre nie trafi nigdy…

Martin czuł ucisk w piersi i gorycz – taką gorycz, jaką czuje się po największych fiaskach i niepowodzeniach. Jego pogoń za Iriną Połuszkiną dobiegła końca. Wszystkich gwiazd i tak nie odwiedzi. Każda planeta, włączona do sieci transportowej kluczników, była pod jakimś względem niezwykła. Gdzie mogą być pozostałe cztery Iriny? Na starożytnej planecie Galel, gdzie biolog Dawid ujrzał ożywionego satelitę? Na obłąkanych planetach dio-dao? Na pustej, martwej planecie, gdzie niestrudzeni uczeni wykopali kolejny artefakt? Jak znaleźć wspólny mianownik między ćwiczeniami lingwistycznymi na Bibliotece, wykopaliskami archeologicznymi na Prerii 2 i poszukiwaniem duszy na Aranku?

Wszystkich planet nie da się odwiedzić.

A najsmutniejsze było to, że teraz Martin nie miał już wątpliwości – nad Irą Połuszkiną zawisło jakieś fatum – trzy śmierci pod rząd, trzy głupie śmierci nie mogły być zbiegiem okoliczności.

A będą jeszcze cztery.

Zresztą, skąd pewność, że pozostałe cztery Iriny nadal żyją?

Martin popatrzył na żeton. Cóż, pora udać się z raportem do Ernesto Połuszkina. Nie zdołał wykonać zadania, ale nie sądził, żeby jego wykonanie było w ludzkiej mocy.

Martin siedział przy oknie do rana, wdychał powietrze obcej planety i myślał o klucznikach, arankach i Irinie Połuszkinej.

5

Gdy Martin wrócił do Moskwy, również była noc. Skoki po galaktyce były cięższe niż przeloty z jednej strefy czasowej do drugiej – zmieniało się powietrze, zmieniała się grawitacja… Szarpany rytm nocy i dnia był w sumie najmniejszym złem.

Smętny pogranicznik sprawdził jego dokumenty i wbił wizę wjazdową. Tym razem nie padło standardowe pytanie „jak się panu udaje tak często podróżować?” Przynajmniej tyle.

Martin miał do tego stopnia wszystkiego dość, że nie wybierał taksówki, tylko wsiadł do pierwszego lepszego samochodu przy Stacji i bez targowania się zapłacił żądaną sumę. Uradowany kierowca przez całą drogę zabawiał go ostatnimi ziemskimi nowinami.

W nowinach nie było nic ciekawego. Fanatykiem piłki nożnej Martin nie był, polityką nie interesował się z zasady, a kolejny spadek dolara w stosunku do euro raczej go cieszył.

Przed klatką Martin długo szukał klucza, znalazł go na samym dnie plecaka, nie tam, gdzie go włożył, pakując się. Widocznie poprzekładali mu rzeczy w czasie rewizji na Aranku. A może podczas rewizji na Prerii 2? Nie ma co, udała mu się ta podróż…

Gdy Martin znalazł się wreszcie w mieszkaniu, przede wszystkim poszedł się wykąpać. Po kąpieli włożył szlafrok i zerknął na swoje odbicie w lustrze. Wypisz-wymaluj arank… jeszcze tylko tiubietiejka na głowę… a może tiubietiejki noszą tam tylko dzieci? Martin zastanowił się i doszedł do wniosku, że dorośli arankowie obchodzili się bez nakryć głowy…

Z łazienki Martin poszedł do kuchni, zrobił sobie prostą, niemal plebejską kanapkę – z chleba, sera i kiełbasy, posmarował słodką burżuazyjną musztardą, zalał wrzątkiem torebkę zielonej, aromatyzowanej jaśminem herbaty i poszedł do gabinetu. Ponieważ i tak nie chciało mu się spać, więc postanowił odebrać pocztę, pogrzebać w Internecie, dowiedzieć się, co myślą poszczególne wyznania o obecności duszy u kosmitów (Martin niejasno pamiętał, że chrześcijanie, a zwłaszcza prawosławni, podchodzili do tej kwestii z dużą ostrożnością). Mógł również włączyć jakąś grę strategiczną i do rana zajmować się rozwiązywaniem globalnych problemów, prowadzić wojny kosmiczne, tworzyć i niszczyć korporacje, kolonizować obce planety… Krótko mówiąc, prowadzić normalne życie normalnego człowieka i zapomnieć o siedmiu Irinach i arankach, którzy nie zastanawiają się nad sensem życia.

Ale w gabinecie czekała Martina niespodzianka.

Niespodzianka siedziała w fotelu dla klientów, była płci męskiej, miała czterdzieści lat i wyglądała dość niepozornie. Ten nie zwracający uwagi wygląd najlepiej świadczył o tym, że gość, zgodnie z zasadami Feliksa Edmundowicza, ma chłodną głowę, ręce – na cześć Dzierżyńskiego i Botkina – czyste (bo umyte), a serce – zgodnie z regułą wielkiego czekisty (i fizjologią) – gorące.

– Dobry wieczór – powiedział Martin i usiadł w swoim fotelu przy biurku. Nieproszony gość nie protestował, ba, nawet uśmiechnął się przepraszająco i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Nic nie poradzę, taka praca…”

– Witam z powrotem, Martinie – rzekł mężczyzna. – Proszę się do mnie zwracać Juriju Siergiejewiczu.

– Wedle życzenia, Juriju Siergiejewiczu – zgodził się Martin obojętnie. – W czym mogę pomóc?

– Przepraszam, że zakłócam panu odpoczynek – przeprosił gość – ale…

Martin rzucił okiem na czerwoną legitymację, ale nie miał zamiaru jej otwierać. Podczas jego nieobecności w mieszkaniu włączony był alarm, nawet teraz na ścianie mrugało czerwone oko czujnika ruchu. Skoro ochrona nie przyjechała, to znaczy, że ktoś serdecznie poprosił milicję, żeby nie przeszkadzać.

– Wie pan, czym spowodowana jest moja wizyta? – zapytał gość.

– Pozwoli pan, że wysłucham pańskiej wersji? – odpowiedział pytaniem Martin.

Jurij Siergiejewicz nie kłócił się.

– Irina Połuszkina. Zajmował się pan poszukiwaniem jej.

– Zgadza się – skinął głową Martin. – Zajmowałem. Do dzisiaj.

– Ależ my absolutnie nie chcemy, żeby rezygnował pan z poszukiwań! – zaniepokoił się Jurij Siergiejewicz.

– To wcale nie z pańskiego powodu. Po prostu moje zadanie jest już skończone.

– Znalazł ją pan! – ucieszył się gość.

– W pewnym sensie. Jutro rano jadę do jej rodziców.

Jurij Siergiejewicz skinął głową:

– Doskonale! Ale najpierw niech mi pan wszystko opowie.

– To łamanie moich praw jako prywatnego detektywa – zauważył Martin.