Uśmiechając się radośnie – nie zawsze udawało mu się spożyć śniadanie w spokoju – Martin zjadł talerz ryżu, sam siebie poprosił o dokładkę i sam sobie na nią pozwolił. Wypił kubek aromatycznej, jaśminowej herbaty, nalał drugi i odwrócił się do okna, żeby, rozkoszując się napojem, obserwować życie podwórka.
Na dworze było pochmurno. W ostatnich latach pogoda się zepsuła – i niektórzy nie omieszkali obwinie o to kluczników. Zimy stały się cieplejsze, lata bardziej upalne, ale czerwiec już chyba na zawsze został miesiącem dżdżystym i chłodnym.
Wprawdzie teraz deszcz jeszcze nie kropił, ale już szykował się, żeby spaść. Kilkoro ponurych dzieci stało przy huśtawkach. Młoda mama spacerowała z wózkiem, przyglądając się badawczo grupce małolatów – jakby zawczasu dobierała swojemu dziecku przyszłych przyjaciół zabaw. Przed dom wyszły staruszki, skrupulatnie przeliczyły się nawzajem i zajęły wysiedziane ławki. Starszawy sąsiad z klatki obok otworzył garaż i uważnie obejrzał swojego muzealnego zaporożca. Siedzący w oknie Martin przyłączył się do tego przeglądu – lubił ludzi z pasją, nawet jeśli nie podzielał ich namiętności. Sąsiad długo i w zasadzie bez potrzeby rozgrzewał silnik zabytku, potem wyjechał z garażu, zrobił kółko na podwórku i zatrzymał się. Miłosnym gestem przetarł szyby, zamknął kłódkę, otworzył sąsiedni garaż i wyjechał nowym fiatem.
Martin pił herbatę i cieszył się życiem.
Za dziesięć minut miał zadzwonić do Ernesto Połuszkina i umówić się na spotkanie.
Za dziesięć minut Martina czekała długa i ciężka rozmowa, która na dobre zepsuje mu humor. Był na to przygotowany.
Ale na razie pił herbatę, z delikatną czułością patrząc na młodą mamę – wózek już otoczyły ciekawskie maluchy i kobieta coś im z zapałem opowiadała.
Do telefonu zostało jeszcze dziesięć minut.
1
Składając podobne wizyty, Martin za każdym razem czuł się winny. Nie lubił histerii i łez, bezmyślnych i niesprawiedliwych oskarżeń, a nade wszystko nie lubił własnej bezsilności. Nie można pocieszyć człowieka, który już wie o stracie swoich krewnych czy bliskich.
Dlatego Martin poszedł do Ernesto Połuszkina z kamienną, ale smutną twarzą. Mówił krótko i zwięźle, na samym początku przekazując wiadomość o siedmiokrotnym skopiowaniu Iriny.
Biznesmen wysłuchał jego historii ze stoickim spokojem – powieka zaczęła mu drgać dopiero wtedy, gdy Martin opowiedział o pierwszej śmierci jego córki.
W trakcie opowieści Martin wyjmował turystyczne żetony i kładł je na stole. Każdy żeton opatrzył metką: Biblioteka, Preria, Arank… Kończąc opowieść, Martin zrozumiał, że nie był to najlepszy pomysł – z jego zachowania Ernesto Siemionowicz mógł wywnioskować, że Martin ma w kieszeni wszystkie siedem żetonów. Ale biznesmen nie oburzał się, nie krzyczał, nie próbował pobić detektywa, tylko słuchał, słuchał, słuchał…
– Gdzie są pozostałe cztery… – odezwał się w końcu, przerwał, ale mimo wszystko dokończył: – cztery Iriny?
– Nie wiem – Martin pokręcił głową. – Nie wiem, Ernesto Siemionowiczu. Przykro mi. I nie jestem w stanie przeszukać wszystkich planet w galaktyce.
Połuszkin milczał. Obracał w rękach żetony. Po raz kolejny przeczytał krótki list od Iriny z Prerii 2. Zmarszczył brwi – coś w tym liście wyraźnie go niepokoiło. W końcu zapytał:
– A więc rezygnuje pan z dalszych poszukiwań?
– Ta sprawa wyszła daleko poza ramy naszej początkowej umowy – powiedział ostrożnie Martin. – Poza tym, zainteresował się nią urząd bezpieczeństwa.
Ernesto Siemionowiczowi znowu drgnęła powieka.
– Wiem – wycedził niechętnie.
Martin czekał, ale nie poproszono go o relację z rozmowy z tajniakiem. Ernesto Połuszkin był bardzo opanowanym człowiekiem.
– Zataił pan przede mną część informacji – powiedział Martin, nieco ośmielony. – Bardzo istotną część. W ręce pańskiej córki wpadł służbowy dokument bezpieki, w którym wymieniono wszystkie znane ludzkości zagadki galaktyki. Właśnie dlatego Irina uciekła z domu…
Połuszkin popatrzył na Martina i detektyw gotów był przysiąc, że dostrzegł w jego oczach wzgardę. Ale głos Ernesto Siemionowicza brzmiał spokojnie i uprzejmie.
– Nie mam do pana pretensji, Martinie. I proszę mi wybaczyć, że nie wspomniałem o dossier. Nie byłem pewien, czy Irina w ogóle je czytała. A o takich rzeczach lepiej nie mówić… bez potrzeby. Przepraszam.
Zakłopotany Martin wzruszył ramionami:
– Dobrze, rozumiem. Przykro mi, że nie zdołałem… uratować dziewcząt.
– Więc odmawia pan dalszej współpracy? – zapytał znowu Połuszkin.
Martin skinął głową.
– W jaki sposób chce pan otrzymać swoje wynagrodzenie? Gotówka, czek, przelew na rachunek?
– Gotówka, oczywiście – odparł Martin.
– Ruble, dolary, euro?
– Najlepiej euro. Albo ruble.
– Chwileczkę.
Zasłaniając szerokimi plecami wmurowany w ścianę sejf, Ernesto Siemionowicz otworzył masywne metalowe drzwiczki. Zaszeleściły banknoty.
Paczka, która znalazła się na stole przed Martinem, była bardzo gruba. Martin popatrzył pytająco na Połuszkina.
– Tu jest trzy razy więcej niż było w umowie – oznajmił sucho Połuszkin. – Przecież wykonał pan swoje zadanie potrójnie.
– Dziękuję… – Martin zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu zdecydował, że pieniądze słusznie mu się należą.
– Powodzenia.
Martin opuścił gabinet rozdarty wewnętrznie. Połuszkin nie ruszył się z miejsca, tylko krzyknął w stronę korytarza:
– Laryso, proszę odprowadzić gościa!
Surowa gospodyni w sile wieku zjawiła się błyskawicznie i zaprowadziła Martina do drzwi. Mieszkanie Połuszkina całkowicie odpowiadało jego statusowi – trzysta metrów powierzchni i dwa poziomy – więc Martin nie odrzucił pomocy. Widać było, że gospodyni wie, kim on jest, że bardzo martwi się losem Iriny, ale nie powiedziała ani słowa. Nieźle wyszkolona.
Pod drzwiami siedział smętny maltańczyk, który bardzo starannie obwąchał Martina – może wyczuł ledwie uchwytny zapach Iriny?
– Nie martw się, Homer – powiedział Martin, przypominając sobie list Iriny. Rzecz jasna, powiedział to bardziej do gospodyni niż do psa. – Twoja pani wróci i da ci smaczną kosteczkę.
– Nazywa się Bart, a nie Homer – powiedziała kobieta, poklepując psa po karku i popatrzyła na Martina z wdzięcznością. Detektyw dał jej do zrozumienia, że są jakieś szanse na powrót Iriny – kobieta to doceniła.
– Bart, mówi pani? – mruknął Martin, zakładając buty. W mieszkaniu Połuszkinych, wbrew europejskim zwyczajom, zmuszano gości do zmiany obuwia. I słusznie – moskiewskim ulicom daleko jeszcze do czystości europejskich. – Do widzenia.
Gospodyni skinęła głową, zamykając się w sobie. Pies szczeknął smętnie.
– Bart – powiedział Martin do siebie, gdy zatrzasnęły się drzwi windy. – Ha! A wielki ślepiec nie ma tu nic do rzeczy.
Martin lubił amerykański serial Simpsonowie, uważał go za amerykańską refleksję i podświadomy protest przeciwko poprawności politycznej i bigoterii, więc rozumiał pochodzenie psiego imienia.
Trudniej mu było pojąć, jak Irina mogła się pomylić, i nazwać swojego psa imieniem starszego, a nie młodszego Simpsona.
A Ernesto Połuszkin? Czy on również zapomniał, jak brzmi imię psa?
A może używano obu imion?
A może w niewinnym liście był ukryty sens, zrozumiały tylko dla wtajemniczonych?
– Mój kontrakt jest zakończony – powiedział do siebie Martin, poklepując kieszeń marynarki z grubą paczką banknotów. – Może być Homer, Bart, a nawet Liza.
Winda zatrzymała się na parterze.