W pierwszym przypadku Martin poradził odpowiedzieć: „krótsze niż sto metrów”, a w drugim „nie mniej niż 1”.
Dwie godziny później Martin uprzejmie poprosił dio-dao o wodę. Przyniesiono im tacę z dzbanem czystej wody, dwoma plastikowymi kubeczkami i talerzykiem ciemnoszarych „nitek”.
– Dobra rzecz – powiedział Martin, wkładając do ust porcję „nitek”. – To nie tylko jedzenie, lecz również lekki stymulator.
– Przecież o to nie prosiłeś? – zapytał podejrzliwie geddar.
– Niepodanie jedzenia w odpowiedzi na prośbę o wodę oznaczałoby brak szacunku wobec gościa.
Geddar prychnął.
– Najśmieszniejsze jest to, że oni rzeczywiście nas szanują – oznajmił Martin. – Na swój sposób. Właśnie, mięso na tej planecie należy jeść jedynie w ostateczności i tylko porządnie ugotowane lub usmażone. Zbyt dużo związków czynnych biologicznie.
Po następnej godzinie wypełnianie ankiet zostało zakończone. Kadrah szedł niemal łeb w łeb z Martinem i zrobił tylko dwie poprawki – najpierw zawahał się przy odpowiedzi: „Kiedy zamierza pan umrzeć?”, a drugi raz przy punkcie: „Czy byłby pan w stanie zjeść istotę rozumną, nie mając innego źródła pożywienia?” Na drugie pytanie Kadrah na początku odpowiedział „nie”, ale idąc za radą Martina zmienił odpowiedź na „nie wiem”.
– Mimo wszystko uważam, że to kpina – powiedział geddar specjalnie głośno, ważąc na dłoni wypełniony Talmud.
– Pomyśl o tym, że trzy miesiące temu tych dio-dao nie było jeszcze na świecie – odparł Martin, wskazując głową niewzruszonych urzędników. – I zastanów się nad tym, że za trzy miesiące już ich nie będzie. Istoty o tak krótkim okresie życia muszą się trzymać ściśle określonych norm zachowania.
Kadrah lekko się speszył.
Oddali ankiety i krótkim korytarzem poszli do następnej kopuły, gdzie uważni celnicy zbadali całe ich wyposażenie. Nie było żadnych pretensji, ale wszystko – aż do ostatniej torebki herbaty w plecaku Martina i do najmniejszego orzecha w torbie Kadraha – zostało policzone, przepisane i wprowadzone do deklaracji. W kopiach deklaracji Martin i Kadrah zostali zobowiązani do notowania wszystkich przedmiotów wykorzystanych do użytku własnego oraz handlu. Wydano im również solidnie wyglądające dokumenty – tymczasowe paszporty, obowiązujące na terytorium dio-dao. Utrata dokumentu groziła karą pieniężną oraz deportacją na teren Stacji.
Trzecia kopuła była najprostsza. Grupa lekarzy pragnęła poznać ich wrażliwość na różne metody badania, zrobiła im zdjęcia rentgenowskie i skanowanie ultradźwiękowe. Przeprowadzenia gammoskopii i endoskopii Martin i Kadrah stanowczo odmówili.
Dio-dao nie nalegali.
Niemal wszyscy Obcy mieli brzuszki – mniejsze lub większe, niektóre torby już się otwierały i z nich od czasu do czasu połyskiwały ciekawskie oczka dzieci. Martin spodziewał się od Kadraha kolejnego naiwnego pytania – na przykład, czemu pracuje tu tyle osobników płci żeńskiej. Ale Kadrah milczał. Widocznie wiedział, że dio-dao to hermafrodyty.
Hotel i przytułek dla ubogich nie były im potrzebne – całkiem szybko poradzili sobie z formalnościami.
Ostatnia kopuła była centrum handlowym – Martin sprzedał te ze swoich towarów, które interesowały dio-dao, przede wszystkim kolorowe widokówki z krajobrazami Ziemi oraz paprykę. Nawet Obcy interesują się rzadkimi przyprawami. Kadrah sprzedał część orzechów, stanowiącą jego pożywienie. Z tego co Martin wiedział, rosnące tylko na planecie geddarów orzechy rzeczywiście były bardzo cenione w całej galaktyce, nie ze względu na walory smakowe, lecz nieograniczony termin przechowywania i ogromną wartość odżywczą. Ponadto nadawały się do wykorzystania przez każdą białkową rasę. Wyższe wskaźniki mogły mieć tylko produkty syntetyczne – ale to, co sztuczne, nigdy nie jest lepsze od tego, co naturalne.
Z pieniędzmi dio-dao w kieszeniach, towarzysze wyszli poza linię graniczną. Kadrah mimo wszystko kupił sobie futrzaną kurtkę, rozsądnie postanawiając nie liczyć wyłącznie na silę ducha. Martin stwierdził, że wystarczy mu własne ubranie, założył jedynie sweter pod kurtkę.
– Zabawna architektura – oznajmił Kadrah, rozglądając się.
Martin podzielał jego ironię. Ściemniło się, sypał drobny śnieg, widoczność była kiepska, ale bez trudu dało się uchwycić ogólną ideę miasta. Kopuły na niezbyt wysokich palach, czasem połączone przejściami, czasem stojące oddzielnie – najwyższy budynek był wielkości trzypiętrowego ziemskiego bloku. Wąskie zaułki wymoszczono sześciokątnymi, kamiennymi płytami. Przed każdym domem stała mała latarnia.
– Minimalizm – przyznał Martin. – Myślę, że to również związane jest z krótkim okresem ich życia.
– Znam właściwości ich rasy – odpowiedział sucho Kadrah. – Nie sądź, że jestem kompletnym ignorantem, przyjacielu. Ale mimo to nie rozumiem, jak udaje im się istnieć i rozwijać swoją cywilizację.
– Zrozumiesz – uspokoił go Martin. – Musimy gdzieś przenocować, Kadrahu.
– W hotelu?
– Jest bardzo drogi – przyznał się Martin. – Nawet hotel przy Stacji byłby tańszy. Ale mam znajomego wśród dio-dao. Jeśli jeszcze żyje…
– W takim razie chodźmy bez zwłoki – zgodził się szybko Kadrah. – On może umrzeć w każdej chwili, tak?
– Tak – przyznał Martin. – W drogę.
3
To była mała, skromna kopuła – typowe mieszkanie samotnego dio-dao. Ta krótko żyjąca rasa nie lubiła się wiązać i tylko nieliczni zakładali rodziny.
– To chyba tutaj – powiedział Martin, oglądając skomplikowany ornament geometryczny na drzwiach. – Nie mają zwyczaju nadawać ulicom nazw ani numerować domów, ale…
– Takie reglamentowane społeczeństwo i nie mają numeracji? – zdumiał się geddar.
– Może właśnie dlatego? – odpowiedział pytaniem Martin. – Tak, to chyba jednak tutaj.
Pociągnął za wystający ze ściany drewniany drążek i za drzwiami odezwał się gong.
– Jeśli nawet twój przyjaciel umarł, jego syn powinien cię znać – zauważył Kadrah.
– To co innego. Byłoby znacznie lepiej, gdyby się jeszcze nie urodził. Wtedy staję się przyjacielem rodu. Tym, który znał kilka pokoleń.
Czekali dość długo – trzy, może cztery minuty. Ulicą przeszło kilku dio-dao otulonych w futrzane kurtki. Na obcych zerkali z wyraźnym zainteresowaniem, ale nie zadawali pytań.
– Mroźno… – zauważył Martin, drepcząc w miejscu. – No… gdzie jesteś…
Drzwi otworzyły się.
Stojący na progu dio-dao był stary. Nawet w domu nosił długą, futrzaną narzutkę, widocznie marzł. Ale luźna narzutka nie zdołała ukryć ogromnego brzucha, spoczywającego na niskim wózku, który pchał przed sobą.
– Cieszę się, że mogę cię zobaczyć, Urodzony Jesienią – rzekł Martin. – Żyj!
Powiedział to i zdumiał się, że jego głos drży ze wzruszenia. Krótka znajomość z dio-dao nie prowadziła i nie mogła prowadzić do przyjaźni. Jak zaprzyjaźnić się z istotą, której długość życia wynosi pół roku?
– Uwierz mi, ja też się cieszę, że cię widzę, Martinie – rzekł dio-dao. – Żyj! – I wyciągnął obie ręce.
Martin bez wahania podszedł do Urodzonego Jesienią i objął go. Ciężki brzuch dio-dao podrygiwał między nimi, jakby nienarodzona istota też chciała popatrzeć na Martina.
Kopułę rozdzielono na dwie połowy. W mniejszej dio-dao spał, większa służyła za salon, kuchnię i łazienkę jednocześnie. Toaletę od reszty pokoju odgradzał jedynie drewniany parawan. Wyposażenie było proste, niewyszukane i obliczone na dziesięciolecia.