– No tak, po co na morzu szyny – mruknął Martin, patrząc w okno.
– Zwykłe pociągi jadą wzdłuż brzegu, ale ekspresy antygrawitacyjne skracają sobie drogę – wyjaśnił dio-dao. – Martinie, spieszę donieść ci nowinę. Postanowiłem zostać pisarzem!
– Naprawdę? – ucieszył się Martin. – Nie wątpię, że to poważna decyzja.
– Bardzo poważna – przyznał dio-dao. – Będę trochę pracował w policji, żeby przekazać swoją wiedzę i wiedzę przodków jednemu z moich synów. Ale urodzę dwóch albo trzech i jeden z nich zostanie pisarzem fantastą. Będzie uczył mój naród o przyszłości, która kiedyś nastanie.
Martin z przyjemnością patrzył na podekscytowanego dio-dao. Zdumiewające! Udało mu się podarować obcej rasie nowy zawód!
– Wiem już, o czym będzie moja książka – kontynuował Di-Pi.
– Za dziesięć lat – zrobił uroczystą przerwę – dokonane zostanie wielkie odkrycie, które pozwoli dio-dao żyć kilkadziesiąt lat, a przy tym rozmnażać się co pół roku! Początkowo wszyscy z zachwytem przyjmą genialny wynalazek. Ale wkrótce planetę dotknie ostry kryzys gospodarczy. Powrócą głód i kanibalizm. Rząd zostanie zmuszony do wprowadzenia ograniczeń i prawo do długiego życia otrzymają tylko nieliczni. Ze zdobyciem licencji na długie życie będą wiązały się straszne intrygi i przestępstwa. Główny bohater to młody dio-dao, który nazywa się Uskrzydlony Marzeniem. O, posłuchaj…
Di-Pi wziął z sąsiedniego fotela gruby zeszyt w niebieskiej okładce, otworzył na pierwszej stronie – Martin ze zdumieniem zauważył, że zeszyt został zapisany co najmniej w jednej czwartej – i zaczął czytać:
– „Uskrzydlony Marzeniem witał jesień już po raz drugi. Dzisiaj były jego urodziny – dokładnie dwa lata temu opuścił ciepłe i spokojne wnętrze rodzicielskiej torby…”
Di-Pi zawiesił znacząco głos i powiedział:
– Wyobrażam sobie, jaki szok przeżyje czytelnik po lekturze tego fragmentu!
– Słusznie, zaskakujący początek to gwarantowany klucz do sukcesu – przyznał Martin.
– Termin urodziny podpowiedział mi szanowny geddar – przyznał się Di-Pi. – Pierwotnie było: „Planeta już dwukrotnie dokonała obrotu wokół słońca od dnia, gdy Uskrzydlony Marzeniem…” i tak dalej. Wydaje mi się, że nowe, niespodziewane terminy spowodują zwiększenie dynamiki, wzbudzą zaufanie do akcji.
– Niewykluczone – skinął Martin i zerknął na Kadraha, który uśmiechał się z zadowoleniem.
– A to moje ulubione miejsce – dio-dao przewrócił kilka stron. – „Trawa. Niebo. Spokój. I nic więcej…»Nic«to dziwne słowo. Nic nie znaczy, a tak lubimy je wypowiadać. Nienawidzimy samej myśli o nicości, która nastąpi wcześniej czy później, i tak łatwo wypowiadamy to słowo. Nic. Tylko miotełka traw przed oczami, jedynie płynące chmury… Chmury nie wiedzą, czym jest nic. Białe na niebieskim. Para w pustce. Kłęby dymu – dymu naszej wiary. Gdy jesteś mały, budujesz czarodziejskie zamki z białej mgły… Nic. Można wstać, a można leżeć w wysokiej trawie. Czy coś się zmieni? Nic. Para wodna… H2O… Więc czemu tak bardzo nie chce się wstawać z intensywnego zapachu traw, z tej sekundy dzieciństwa, którą otrzymaliśmy niczym nieoczekiwany podarunek? Przecież to nic, to tylko para, tylko H2O… biały woal na obliczu nieba, nieśmiałe kreski kredy na czarnej tablicy…
Dzieciństwo odeszło, lecz pozostały przepływające ponad ziemią chmury. One nie wiedzą, że dorosłeś. Są takie same, jak rok temu. Wydoroślałeś, zestarzejesz się, umrzesz, a chmury będą tak samo płynąć nad ziemią i mały chłopiec będzie tak samo leżał w trawie, bezmyślnie wpatrując się w niebo, nie wiedząc, że jego chmury płynęły również nade mną, nie wiedząc, że każde marzenie powtarza się od wieków… Nic. Ale dopóki chmury płyną po niebie, żyję. Jestem tym chłopcem, który patrzył w niebo tysiąc lat temu. Jestem tym starcem, który uśmiechnie się do nieba za tysiąc lat. Żyję wiecznie! Będę żył zawsze! H2O – to, z czego zrobione są chmury i oceany, moje ciało i soki traw. Jestem wodą i ogniem, powietrzem i ziemią. Jestem wieczny dopóty, dopóki chmury płyną ponad ziemią. Trawa… niebo… spokój… Składam podziękowanie temu niebu. Tej trawie. Tym chmurom. Tej wieczności, która ofiarowana jest każdemu. Wystarczy dosięgnąć nieba…”
– Ależ ty jesteś poetą, Di-Pi – rzekł Martin ze zdumieniem.
Brązowa skóra dio-dao leciutko poróżowiała.
– Staram się. Jeden z moich przodków był twórcą opowieści, część jego pamięci nadal żyje w moim umyśle. To pomaga.
– A na czym będzie polegała istota twojej powieści? – zapytał Martin.
– Jak mogłeś zrozumieć z tego fragmentu, Uskrzydlony Marzeniem pojmie, że długie życie nie czyni istoty rozumnej szczęśliwszą, i że on wcale nie jest lepszy od swoich przodków, którzy żyli jedynie pół roku.
– Rozumiem – skinął głową Martin.
– Nie jestem przekonany co do tej idei – przyznał Di-Pi. – Ale w przeciwnym razie czytelnikowi zrobi się bardzo smutno.
– Masz rację – rzekł Martin. – Większość ziemskich pisarzy dochodzi do podobnego wniosku. Szkoda im czytelników… no i siebie, oczywiście.
Di-Pi sposępniał.
– Jeszcze się zastanowię. Możliwe, że zakończenie będzie inne.
– Brzeg – powiedział półgłosem Kadrah. – Zbliżamy się do brzegu.
Planeta geddarów wypełniona jest morzami i oceanami, więc trudno było podejrzewać Kadraha o lęk przed wodą, ale Martinowi wydawało się, że w głosie nowego przyjaciela usłyszał ulgę. Wstał, przeciągnął się i popatrzył przez okno.
W oddali wznosiły się góry.
– Jesteśmy prawie na miejscu – oznajmił Di-Pi. – Droga od brzegu do gór zajmie nam pół godziny. Wobec tego jeszcze coś zjem… – powiedział, ale zawahał się, a potem wziął swój zeszyt i napełnił pusty długopis.
– Nie, lepiej jeszcze trochę popiszę. Martinie, podaj mi paczkę białkowych „nitek”.
5
Zima została daleko za nimi. Nawet wieczorem i nawet w górach było ciepło. Martin zdjął kurtkę i został w samej koszuli, Kadrah rozwiązał ubranie, a Di-Pi zrzucił płaszcz. Pod spodem miał tylko przepaskę biodrową.
Dworzec stał na kamienistym płaskowyżu, tuż przed Doliną Boga. Malutkie miasto, które mogło mieć najwyżej pięć tysięcy mieszkańców, przytuliło się do kolei. Wśród zwykłych kopuł Martin zauważył budynki o innej architekturze i poczuł w piersiach przyjemne ciepło. Więc mieszkali tu również przedstawiciele innych ras, także ludzie! To naprawdę było wyjątkowe miejsce.
– Są tutaj geddarowie – rzekł Kadrah, który widocznie myślał o tym samym. – Najlepiej będzie, jak się rozdzielimy. Ja poproszę o radę swoich, Martin pogada z ludźmi, a ty, Di-Pi, idź do teologów dio-dao.
– To dobra myśl – przyznał Di-Pi. – Widzicie wejście do doliny?
Widzieli. Mniej więcej kilometr od miasta, gdzie górskie szczyty rozstępowały się, jakby przecięte doliną, na niebie wyginał się tęczowy luk. Dla dio-dao, miłośników stonowanych odcieni i niskich budowli, była to dość niezwykła konstrukcja.
– Tam jest ochrona – kontynuował dio-dao. – Ale można wejść bez przeszkód o każdej porze dnia i nocy. Trzeba tylko zostawić broń.
– Nie zostawię moich mieczy – zareagował gwałtownie Kadrah.
– Miecze możesz wnieść – uspokoił go Di-Pi. – To przecież element twojego kultu religijnego. Spotkamy się przed łukiem… Za godzinę?
– Za dwie – poprosił Martin. – Myślę, że będzie jeszcze jasno.
– Dobrze, za dwie – zgodził się Di-Pi. – Spróbujemy dowiedzieć się wszystkiego o kobiecie Irinie i o tym, jaką religią mogłaby się posłużyć.