Выбрать главу

– Trzeba również sprawdzić hotele – przypomniał Martin. – Będziesz mógł?

Di-Pi skinął głową. Rozdzielili się. Martin skierował się do kamiennego, piętrowego budynku, noszącego wyraźne piętno ziemskiej architektury, Kadrah poszedł zdecydowanym krokiem w stronę długiego, drewnianego baraku, zwieńczonego wieżyczką, a dio-dao ruszył w stronę stojących nieco z boku kopuł, zbyt dużych jak na pomieszczenia mieszkalne.

To miasteczko bardzo różniło się od typowych osiedli dio-dao. Martin spotkał kilku Obcych – parę długonogich, straszących pióra sheali, posępnego, przysadzistego humanoida o twarzy drapieżnika, którego współplemieniec tak nieopatrznie groził klucznikom na Bibliotece. Z sheali Martin przywitał się w turystycznym języku migowym, z humanoidami również wymienił pozdrowienia. Nawet zapalczywy drapieżnik wydał mu się uprzejmy – na obcych planetach wszyscy przybysze instynktownie garną się do siebie.

W mieście widać było również inne ślady galaktycznych kultur.

W witrynie jednego ze sklepików wśród różnych niezwykłych dań Martin dostrzegł dwie puszki mielonki, puszkę skondensowanego mleka i pastę z kabaczków produkcji rosyjskiej. Nad wejściem jednej z kopuł wisiało ogłoszenie, które w języku turystycznym obiecywało: „Strzyżenie piór, sierści, włosów i pazurów. Pielęgnacja łusek i kopyt. Polerowanie i hodowanie rogów. Profesjonalnie i niedrogo!”

Martin stwierdził, że warto byłoby zaryzykować i zrobić sobie manicure oraz ostrzyc się na obcej planecie. W końcu takie właśnie przygody nadają życiu smak.

Ale na razie musiał znaleźć ziemian, więc ominął kopułę i podszedł do budynku.

Intuicja nie zawiodła Martina. To był ziemski dom, zbudowany z czerwonej cegły, z dachem pokrytym dachówką, szerokimi oknami i wygodną loggią na pierwszym piętrze. Przed domem rozpościerał się mały ogródek, w którym Martin z rozczuleniem zobaczył szczypiorek, czerwieniejące pod folią inspektów pomidory i – o cudzie nad cudami! – kilka kwitnących jabłoni!

A na ławce przed wejściem, z robótką w rękach siedziała pogodna staruszka z siwymi lokami, ubrana w jaskrawożółtą suknię. Popatrzyła na Martina przez grube szkła okularów, uśmiechnęła się i wstała.

– Dobry wieczór, Frau – przywitał się Martin. Czuł się niezręcznie. Jego znajomość niemieckiego ograniczała się do kilku zwrotów, które przypadkiem utkwiły mu w pamięci.

– O, dobry wieczór, Herr! – odpowiedziała staruszka. – Przepraszam, jestem Holenderką i od dawna nie mówiłam po niemiecku… Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że przejdę na turystyczny? Nazywam się Elza.

– Ależ proszę bardzo! – ucieszył się Martin.

– Klaus! – zawołała starowinka. – Klaus, mamy gościa!

Z otwartego okna pierwszego piętra wyłoniła się łysa głowa staruszka. Na widok Martina Klaus rozjaśnił się w uśmiechu i znikł z okna.

– Proszę, proszę, niech pan siada – zakrzątnęła się staruszka. – Jakie wiatry przywiały pana na Fuckyou?

– Podróżuję… z przyjaciółmi – zaczął nieporadnie Martin. – Właśnie wysiadłem z pociągu. Szukamy dziewczyny, która wyruszyła do Doliny Boga…

– Obawiam się, że nie będę mogła panu pomóc – zmartwiła się szczerze staruszka. – Nie mamy tu ani jednej dziewczyny. Ale w mojej mikrofalówce dochodzi wspaniała strucla, więc jeśli usiądzie pan na chwilę i zechce się napić herbaty…

– Z przyjemnością – powiedział Martin, któremu rzecz jasna wcale nie chodziło o struclę.

Przyszedł Klaus. Radosny i podekscytowany, pospiesznie wycierał wymazane farbą ręce. Martin uścisnął mu dłoń, a staruszek natychmiast wyjaśnił, że jest malarzem, mieszka tu od siedmiu lat, ponieważ to miejsce przynosi mu natchnienie, teologią się nie interesuje, ale bardzo mu miło, że może porozmawiać ze współplemieńcem.

Słowo „współplemieniec” zabrzmiało bardzo szczególnie – uroczyście i majestatycznie zarazem.

Martin zapytał, ilu ludzi mieszka w miasteczku i z przyjemnością usłyszał potwierdzenie swoich domysłów – przebywał tu włoski botanik, eksperymentujący z tutejszymi roślinami, amerykański socjolog, badający społeczeństwo dio-dao, chińska para, prowadząca sklepik, zakład fryzjerski i pralnię dla Obcych, małżeństwo pochodzenia arabskiego i młody Japończyk, ukrywający się na Fuckyou przed prześladującą go yakuzą.

Rosjan, jak słusznie przypuszczał Martin, nie było. Wywiad cierpiał na chroniczne braki finansowe, a rosyjska Cerkiew prawosławna nie odważyła się pójść w ślady Watykanu i wysłać do Doliny Boga choćby „botanika”.

Martin nie miał ani czasu ani ochoty na zawieranie znajomości ze wszystkimi przedstawicielami ziemskich wywiadów i religijnych konfesji, w zupełności zadowalała go para Holendrów, reprezentująca Unię Europejską.

– Zapewne wiele dowiedzieliście się państwo o tym miejscu? – zapytał Martin przy herbacie. Stół nakryto w ogrodzie przed domem, strucla była smaczna, a herbata mocna i aromatyczna. – W dolinie rzeczywiście oddaje się cześć wszystkim znanym religiom?

– Wszystkim znaczącym religiom – uściślił Klaus.

Martin skinął głową.

– Chodzi o to, że jestem prywatnym detektywem – przyznał się detektyw.

Staruszkowie pokiwali głowami z takim zapałem i zrozumieniem, że Martin nie miał żadnych wątpliwości – nie uwierzyli mu.

– Dziewczyna, która tu przybyła, zainteresowała się teologią – powiedział Martin, beztrosko splatając prawdę i kłamstwo. – I chce udowodnić istnienie Stwórcy. Do tego celu potrzebna jej religia, dzięki której zdoła uzyskać jawny i niekwestionowany cud. Do kogo mogła się zwrócić?

– Hmm… Nasza wiara najwyraźniej odpada – powiedział w zadumie Klaus. Mimo że Martin wydał mu się osobnikiem ze wszech miar podejrzanym, poruszona kwestia wyraźnie go zaintrygowała. – Pozwoli pan, że przyniosę tytoń…

– Ależ proszę się częstować moim! – zaproponował hojnie Martin, otwierając plecak. Gdy wyjął paczkę holenderskiego Mac Barrena, twarz Klausa rozjaśnił szczery uśmiech. Zaproponował Martinowi gościnną fajkę i już po chwili mężczyźni rozkoszowali się aromatycznym tytoniem. Elza dołączyła do nich po zastanowieniu, przynosząc z domu malutką fajkę z długim cybuchem. Staruszka siedziała cicho jak myszka, ale widać było, że słucha rozmowy bardzo uważnie.

– Cud, cud… – zastanawiał się na głos Klaus. – Widzi pan, nawet dziwna wiara dio-dao odrzuca powtarzalność i przewidywalność cudów. Możliwość uzyskania cudu po wypełnieniu tego czy innego rytuału jest sprzeczna z dowolną religią, sprowadza ją do poziomu szarlatanerii czy magii. Stwórca nie może być mechanizmem, który po określonej modlitwie wiernych wykona określone działania. Mojżesz otrzymał od Boga laskę i dar czynienia cudów, ale tylko dla spełnienia woli bożej. Chrystus mógł dokonywać cudów, ale będąc Bogiem, ograniczał sam siebie… Gdyby posłuchał próśb apostołów, objąłby panowanie w Judei… w buddyzmie nie możemy liczyć na cud, jeśli zaś mowa o islamie…

– Ma pan rację, ziemskie religie się do tego nie nadają – przerwał mu Martin. – Ale dziewczyna uważa, że w jakiejś wierze znalazła lukę. Jestem pewien, że teraz jest w Dolinie Boga i namawia jakichś kapłanów, by jej pomogli. Nie mam czasu, żeby przeszukać całą dolinę… poradźcie mi coś, proszę!

Klaus i Elza popatrzyli na siebie.

– Bardzo sympatyczny młody człowiek – zauważyła Elza. – Jest pan chrześcijaninem?

Martin skinął głową.

– Może jednak zdołasz mu pomóc, Klaus? – zasugerowała Elza.

– Choć odrobinę?

Jak na malarza Klaus całkiem nieźle orientował się w teologii. Zastanawiał się przez kilkanaście minut, w końcu powiedział: