– Gaczczer.
– Słucham? – wykrztusił Martin, omal nie rozlewając herbaty.
– Wiara geddarów – wyjaśnił Klaus. – Występuje w niej postać mesjasza, TajGeddara, który… – zamyślił się. – Nie można powiedzieć, że jest bogiem, ale jest czymś więcej niż prorokiem… Powiem tak: TajGeddar to ta część… nie, nie część… ta strona Stwórcy, którą może postrzec człowiek… chciałem powiedzieć – geddar. To jakby model, analogia, projekcja…
– Zrodzony przez światłość, cień na ścianie bytu… – wymamrotał Martin. Ze spojrzenia, jakim obrzucił go Klaus, wywnioskował, że jego szanse, by zostać uznanym za prywatnego detektywa, spadły do zera.
– No widzi pan… sam pan wszystko rozumie – uśmiechnęła się Elza.
– Mam przyjaciela, geddara, nieco mi opowiedział… – usprawiedliwiał się Martin.
Nie uwierzyli mu.
– Ale czy wiara geddarów zawiera przewidywalność cudu? – zapytał Martin.
– Ich religia jest wystarczająco młoda i aktywna – odparł Klaus.
– Geddarowie są spętani bardzo skomplikowanym kodeksem wzajemnych oddziaływań, ich społeczeństwo jest bardziej zhierarchizowane niż japońskie. Te wszystkie kodeksy, wzajemne obowiązki i zależności, częściowo rozprzestrzeniają się na ich kontakt z Bogiem. Istnieje kilka obietnic TajGeddara, które należą do podstaw wiary geddarów. Na przykład, każdy kapłan TajGeddara, który zginął w imię potwierdzenia słuszności swojej służby i głębi swojej wiary, zostanie wskrzeszony w nowym ciele.
Martin uśmiechnął się sceptycznie.
– I to natychmiast – dodał znacząco Klaus.
– Słyszałem, że w historii geddarów były wojny religijne – powiedział Martin. – Ale nie obiło mi się o uszy nic o masowych zmartwychwstaniach.
– Nic dziwnego – pokiwał głową Klaus. – Zazwyczaj wyjaśnia się to, jak się pan pewnie domyślił, niewystarczającą wiarą umarłych. Ale obiecane jest natychmiastowe wskrzeszenie cielesne, zaś geddarowie twierdzą, że takie wypadki miały miejsce i to niejednokrotnie.
Martinowi zrobiło się słabo.
– Dziewczyna może przyjść do świątyni i poprosić, żeby złożono ją w ofierze w imię TajGeddara – wymamrotał – na pewno już na to wpadła…
– A potem okaże się, że jej wiara była niewystarczająca – uśmiechnął się Klaus. – Właśnie tak się to zwykle dzieje.
– Jest jeszcze rytuał u chri… – powiedziała Elza, krzywiąc się.
– I co, czy po ostatnim rytuale kamień zaczął się unosić? – parsknął sarkastycznie Klaus. – A może jeszcze tańce z ogniem sheali?… Nie. Jeśli dziewczyna naprawdę chce przeprowadzić pokazowy eksperyment, to tylko na geddarach. Rezultat negatywny niczego nie da, ale pozytywny… – uśmiechnął się wieloznacznie, ale od razu sposępniał i pogrążył się w zadumie.
– Pójdę już – powiedział Martin, wstając. – Dziękuję za poczęstunek…
– Jest pan pewien, że musi pan tam iść? – zapytał nieoczekiwanie Klaus.
– Sądzi pan, że to niebezpieczne?
– Nie wydaje mi się, żeby istniało zagrożenie fizyczne – wyjaśnił Klaus. – Ale w planie duchowym…
– W takim razie przyjmijmy, że właśnie próbuję uniknąć zagłady duchowej – rzekł Martin.
W połowie drogi do wejścia do Doliny Boga, Martin pożałował, że nie zostawił u europejskich szpiegów plecaka i karabinu. I tak niełatwy bieg utrudniało dodatkowo rozrzedzone powietrze.
Do tęczowego łuku Martin dobiegł spocony i zdyszany, przeklinając cygara, fajki oraz obżarstwo we wszystkich jego przejawach. Poza tym czuł, że przez pogawędkę przy herbacie zapomniał o zrobieniu jednej bardzo ważnej rzeczy i teraz pojawiło się ryzyko złamania miejscowych zwyczajów. Martin tak się spieszył, że nie obejrzał porządnie łuku, dostrzegł tylko, że „tęcza” została zbudowana z jakichś materiałów syntetycznych i zawiera nie siedem kolorowych pasów, ale co najmniej trzydzieści.
Kilku dio-dao wyszło z kopuły i stało teraz przed łukiem, czekając na Martina.
– Nie wolno wchodzić z bronią – powiedział jeden z Obcych, przyglądając się badawczo karabinowi w futerale.
Martin w milczeniu zrzucił na ziemię plecak, karabin i wysypał z kieszeni wszystko, włączając szwajcarski scyzoryk.
– Teraz jesteś czysty i możesz wejść – powiedział ten sam dio-dao.
Martin pokręcił głową i zapytał, czując się jak bohater świńskiego dowcipu i doskonale wiedząc, że nie ma innego wyjścia:
– Czy w waszej kopule jest toaleta?
Po raz pierwszy w życiu Martin miał okazję wywołać tak masowy wybuch homeryckiego śmiechu. Ci z dio-dao, którzy nie byli ciężarni, skulili się ze śmiechu, pozostali trzęśli się ostrożnie, przytrzymując ciężkie brzuchy. Z niektórych toreb wysunęły się główki maluchów.
– To… to dlatego tak biegłeś? – zapytał dio-dao. – Tak?
– Przestrzegam waszych kretyńskich zwyczajów! – wykrzyknął Martin. – Macie tu kibel czy nie?
– Chodźmy – skinął głową dio-dao, nadal chichocząc. – Chodź, pielgrzymie…
Minutę później, już wybiegając z kopuły, Martin wywołał nową falę histerii. Nawet gdyby szedł niespiesznym krokiem i tak niczego by to nie zmieniło.
– Czy przez łuk przechodziła kobieta mojej rasy? – zapytał. – Dziś, kilka godzin temu?
Kilku dio-dao, którzy zdołali opanować śmiech, pokiwało głowami.
– Dokąd poszła? – na wszelki wypadek zadał pytanie Martin.
– Kobieta pytała o drogę do jelca TajGeddara – usłyszał. Jego podejrzenia sprawdziły się.
Martin podszedł do łuku – i z przerażeniem popatrzył przed siebie.
Dolina miała jakieś dziesięć kilometrów długości i trzy szerokości, a całą tę przestrzeń zapełniały wymyślne budowle i wyszukane konstrukcje. Oczy rozpaczliwie szukały czegoś znajomego w tej obfitości kształtów, najlepiej złotych główek cerkwi albo przynajmniej katolickich katedr, minaretów, budynku pagody czy synagogi. Ale wzrok napotkał tylko okrągłą kamienną budowlę pośrodku sztucznego bagna, ciągnącą się ku niebu iglicę, zwieńczoną srebrzystymi strzałami, koło wyciągu nad kopalnią, gigantyczny posąg, przedstawiający wymachującego kleszczami homara, spiralnie zawinięty akwedukt, po którym leniwie płynęła woda oraz ogień płonący w olbrzymiej misie. Mniejsze budowle nikły w wieczornym zmierzchu.
– Gdzie jest ten jelec? – wykrzyknął Martin.
Dio-dao podszedł do niego i bez słowa pokazał coś po prawej stronie. Martin podążył wzrokiem za jego dłonią i zobaczył wyrastającą ze zbocza góry budowlę, przypominającą stylizowaną, zbudowaną z kamienia pięść. Pięść ściskała coś w rodzaju jelca, z którego zamiast ostrza bił w niebo wąski promień światła.
– Ale dosłownie… – mruknął Martin. – Dziękuję, dio-dao.
I pobiegł, pozwalając strażnikom doliny wyśmiać się do woli.
Dolina Boga ożywała o zmierzchu – tak się złożyło, że wiele ras witało i żegnało słońce mistycznymi rytuałami. Płomień w ogromnej czaszy zaczął zmieniać kolor i pulsować, jakby wspomagany powietrzem z gigantycznych miechów. Zaczęły działać fontanny. Nad ponurą budowlą, pozbawioną drzwi i okien, wzbiło się w niebo i zakołowało stado ptaków, rozmiarem przypominających gołębie, a ubarwieniem – kolibry.
Dźwięki!
Dudnienie niewidocznych bębnów, jęk wtórujących im gongów. Przenikliwy ryk trąb, pisk klawesynu, agonia skrzypiec i brzęk strun. Odlegle glosy dzwonów, organów z piskliwą fisharmonią w tle, płacz rozbijanego szkła i huk turbin…
Głosy!
Nieśmiałe i dumne, czułe i groźne, błagalne i stanowcze, błogosławiące i przeklinające, głosy w tysiącach języków, głosy, sprawiające, że żołądek podchodził do gardła, głosy świdrujące czaszkę, budzące niepokój i ból…