– Nic nie rozumiesz – wyszeptała Irina, gryząc wargę. – Czasu jest coraz mniej, a wy wszyscy nic nie rozumiecie…
Martin poklepał ją uspokajająco po ramieniu i przyłapał się na tym, że wcale nie ma ochoty uspokajać dziewczyny, tylko…
– Irino, zróbmy tak. Wyjdziemy stąd i wszystko mi opowiesz – poprosił. – Dobrze? Uwierzę ci. Słowo honoru. I pomogę – sama widzisz, że z TajGeddarem nic ci nie wyszło i że ja nie mam z tym nic wspólnego. Dobrze?
Dziewczyna niechętnie kiwnęła głową.
– Świetnie – uśmiechnął się Martin. – Zorientujemy się, ile mamy czasu i co trzeba zrobić. Jestem pewien, że wszystko się uda.
Odwrócił się do dio-dao i pokłonił:
– Dziękuję wam, kapłani TajGeddara! Dziękuję za pobłażliwość wobec samicy mojej rasy.
– Ona nie miała żadnych szans – powtórzył kapłan. – Cud zmartwychwstania ofiarowywany jest tym, którzy wierzą w TajGeddara, a nie naukowcom-fanatykom, idącym na śmierć, by zaspokoić ciekawość badacza.
– Logiczne – skinął Martin. – Czy wobec tego możemy odejść? Nie obraziłem was swoim nagłym wtargnięciem? Czy kobieta nie uraziła waszych uczuć?
– TajGeddar jest bezlitosny wobec zła, ale pobłażliwy dla błędów – na twarzy dio-dao pojawił się uśmiech. – Idźcie i nie pozwólcie, by wasz umysł rozszczepiał się. Oddzielajcie dobro od zła, ale cztery razy pomyślcie, zanim coś uczynicie.
– Teraz będę myślał dwanaście razy… – uśmiechnął się Martin.
Chyba w końcu los się do niego uśmiechnął…
Skinął Irinie i dziewczyna niezręcznie, nie nachylając się, lecz przykucając, zebrała wszystkie swoje rzeczy. Martin odwrócił się taktownie, ale gdy tylko Irina wyprostowała się, znów mocno chwycił ją za rękę.
– Zegnajcie, czcigodni – powiedział Martin, ruszając w stronę wyjścia. – I wybaczcie, że tak nabłociłem.
I wtedy stało się to, czego Martin już przestał się bać.
Metalowe nici zasłony brzęknęły cicho i wszedł Kadrah. Jego twarz była niemal biała – zdumiewające, że szara skóra może tak poblednąć.
– Wszystko w porządku, Kadrahu, zdążyłem – powiedział szybko Martin.
Geddar tylko skinął głową i przesunął po nagiej dziewczynie obojętnym spojrzeniem. Wyszedł na środek sali i powiedział cicho:
– Bluźnierstwo.
Martin jęknął w myślach, ale tylko w myślach – nie mógł teraz okazać nawet cienia wątpliwości.
– Kadrahu, oni nie są niczemu winni! – wykrzyknął.
Dio-dao w lazurowym stroju podszedł do geddara i rzekł:
– Cały jesteś gniewem, mój bracie! Pozwól, że oczyszczę twoją duszę.
– Shakrin-khan! – krzyknął Kadrah, jego ręka uniosła się do rękojeści miecza i od razu opadła. Kadrah jakby oklapł, sklęsł. Odwrócił się do Martina i martwym głosem przetłumaczył: – Psie gówno. Wybacz mi, przyjacielu. Mówiłem, że są granice, których przekroczyć nie zdołam. Lepiej będzie, jak wyjdziesz.
– Co cię rozszczepiło, bracie mój? – zapytał łagodnie kapłan.
Kadrah zaśmiał się złowieszczo.
– Co mnie rozszczepiło? Miecz TajGeddara w mojej duszy! Widzę zło, stoję w nim i oczyszczę je!
Łagodny głos dio-dao napełnił się gniewem.
– Uważaj, nauczycielu! Nie ma tu nierozumnej młodzieży, która czeka na lekcję! To jelec TajGeddara, cienia od światła!
– Rozumiesz kolory, przeczytałaś Księgę TajGeddara, kupiłaś sobie miecz, ale to nie czyni cię jeszcze geddarem! – wysyczał Kadrah. – Stoisz w pogańskiej kaplicy, drwisz z mojej wiary, depczesz cień TajGeddara!
– Rozumiem język strojów, znam księgę, sam wykonałem swój miecz! – głos dio-dao rozlegał się niczym grom. Obcy wyprostował się, był teraz wyższy od Kadraha. Od razu stało się jasne, że jest ciężarny. – To prawdziwy jelec TajGeddara, stworzony w imię jego i ku chwale jego, i cień TajGeddara spoczywa na moich ramionach! Czy nie powiedział TajGeddar, że tylko geddarom niesie on prawdę? „Wszyscy są niegodni, by mi służyć, i każdy ma prawo mi służyć”!
– „Dająca życie nigdy nie stanie pod cieniem moim, niosąca życie nie wejdzie do jelca miecza mego”! – sparował Kadrah. – Jesteś brzemienna!
– Nie jestem kobietą! – warknął dio-dao. – Jestem kapłanem trzeciej nici miecza, imię moje brzmi Korgan i żyję na chwałę TajGeddara!
– Jesteś gorsza od kobiety, albowiem posiadasz fałszywy rozum! – wrzasnął Kadrah. – Jesteś brzemienna, jesteś hermafrodytą, jelec został zbrukany!
– Odetnij swój gniew, Kadrahu!
– Shiidan! – zawył Kadrah i wyciągnął miecz.
Teraz już Martin jęknął na głos, wziął Irinę pod pachę i przeniósł ją do najodleglejszego kąta świątyni.
Geddar Kadrah i dio-dao o imieniu Korgan stali naprzeciwko siebie. Korgan również wyciągnął miecz. W jego spojrzeniu widać było szczerą wściekłość niesłusznie oskarżonego.
Teraz już ani Kadrah, ani Korgan nie zaprzątali sobie głowy prowadzeniem rozmowy w języku turystycznym. Zresztą, rozmowa nie trwała długo.
– Ash garrza-hra Taj, anzar Shiidan, Kadrah! – wykrzyknął kapłan i Martin pomyślał, że nazwanie geddara po imieniu było największym błędem dio-dao, ostatnią kroplą, przepełniającą czarę gniewu Kadraha. „Fałszywy” kapłan nie miał prawa rozmawiać z geddarem jak równy z równym…
– Ash Shiidan-khan! – warknął Kadrah.
Irina poruszyła się w objęciach Martina i powiedziała cicho:
– To koniec… skoro nazwał go psem diabła…
Miecze skrzyżowały się.
Być może przyjmujący kapłaństwo geddarów dio-dao rzeczywiście doskonale władał bronią. Być może faktycznie posiadł tajemną sztukę splatania miecza z roztopionych kamiennych nici.
Ale w starciu z profesjonalnym katem geddarów nie miał żadnych szans. Dio-dao w ogóle nie korzystali z broni siecznej – woleli broń obuchową i miotającą, w rodzaju buław czy proc.
Już w trzecim wypadzie Kadrah wybił dio-dao miecz z ręki i zamarł na chwilę, odprowadzając spojrzeniem odlatujący pod ścianę miecz – jakby zdumiony, że nie udało mu się go przeciąć. Bezbronny Korgan nie próbował uciekać – podrzucił dumnie głowę, patrząc prosto w oczy geddara, a jego usta szeptały coś bezdźwięcznie…
Miecze brzęknęły, przecinając powietrze i krew zalała lazurowy strój dio-dao. Martin miał wrażenie, że początkowo Kadrah chciał odciąć kapłanowi głowę, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i zadał dwa ciosy w pierś. Widocznie była to bardziej haniebna śmierć, taka, na jaką zasługuje „pies diabła”.
– Twój jelec został oczyszczony, TajGeddarze! – wykrzyknął Kadrah. Dwoma szybkimi ruchami wytarł miecze o odzież Korgana i schował je do pochew. Na drugiego kapłana, który zastygł z boku, w ogóle nie zwracał uwagi. Może dlatego, że tamten nie był ciężarny.
– Coś ty narobił, Kadrahu… – wyszeptał Martin, wstając. – Coś ty narobił…
Geddar spojrzał na niego surowo:
– Wybacz, przyjacielu. Powinieneś był odejść. Musiałem ukarać zhańbienie jelca.
Podszedł do Martina i Iriny, podał dziewczynie rękę.
– Wstań. Jestem przyjacielem Martina i cieszę się, że mogłem cię uratować.
– Zabójca – wyszeptała Ira. – Okrutny zabójca!
Geddar westchnął i zabrał rękę.
– A jednak wasze samice nie są do końca rozumne – powiedział sucho. – Wyprowadź ją stąd, Martinie, i ubierz. Ja muszę pomodlić się w oczyszczonej świątyni.
Martin nie odpowiedział. Patrzył na ciało Korgana, które przestało być nieruchome.
Z zakrwawionych fałd kapłańskiego stroju wysunęło się dziecko.
Całkiem malutkie – gdyby to był ludzki malec, Martin dałby mu dwa, najwyżej trzy lata.
Za dzieckiem ciągnęła się gruba pępowina, pulsując w szalonym rytmie, drżąc niczym mocno naciągnięta struna. Szeroko otwarte oczy dziecka wpatrywały się nieruchomo w Kadraha.