Выбрать главу

Na Stację kluczników Martin przyszedł dwa dni później.

Miał już za sobą oficjalne wyjaśnienie incydentu – bardzo pomogło mu to, że Di-Pi jako jedyne dziecko Urodzonego Jesienią odziedziczył stanowisko starszego śledczego do spraw przestępstw związanych z przybyszami.

Miał też za sobą pogrzeb Iriny Połuszkinej. Pop cerkwi Ikony Ciał Niebieskich odprawił mszę żałobną. Dziewczynę pochowano na małym cmentarzu za świątynią. Na niewysokiej, drewnianej dzwonnicy smętnie biły dzwony. Przybyli kapłani świątyni TajGeddara, przyszli dio-dao z Soboru Wszystkich Stygmatów, przyszło kilku protestantów i jeden buddysta w pomarańczowej szacie.

Ojciec Ambrozjusz (imię świeckie – Radość Każdego Poranka) wygłosił po nabożeństwie krótkie kazanie. Językiem cerkiewno-słowiańskim posługiwał się biegle, a śmiercią Iriny rzeczywiście bardzo się przejął. Jedno tylko stropiło Martina: sądząc po kilku wypowiedziach ojca Ambrozjusza, duchowny miał nadzieję, że szczątki Iriny Połuszkinej nie ulegną rozkładowi i cerkiew Ikony Gwiazd Na Nieboskłonie zyska własną świętą.

Martin szczerze w to wątpił.

Potem udał się do najbliższego miasta, w którym znajdowała się Stacja. Di-Pi odprowadził Martina i tam pożegnali się serdecznie. Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela nadal był mały, ale teraz już wyraźnie okrzepł i zmężniał.

Martin wiedział, że najprawdopodobniej widzi Di-Pi po raz ostatni i to obudziło w jego duszy smutek podobny do tego, który czuje człowiek, odwiedzając umierającego przyjaciela.

Być może właśnie to uczucie niezasłużonej winy i szczerego żalu odgradzało planety dio-dao od innych ras znacznie skuteczniej niż nudne formalności wizowe czy kontrast między najnowszymi technologiami i archaicznością bytu. Martin pomyślał, że tego uczucia nie da się przezwyciężyć. Jeśli traktujesz dio-dao jak równych sobie, jak istoty, z którymi można przyjaźnić się i współpracować, nigdy nie pogodzisz się z rytmem ich życia.

Martin wszedł na Stację kluczników, w myślach żegnając się z Di-Pi, tak samo jak z Iriną Połuszkiną.

– Smutno tu i samotnie – oznajmił mały, jakby poskręcany klucznik. Nigdy wcześniej Martin nie spotkał klucznika-kaleki, ale przecież zawsze musi być ten pierwszy raz. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

– Mam dług – powiedział Martin.

Nie czuł do kluczników ani nienawiści, ani nawet niechęci. Być może dlatego, że nie był przekonany o ich winie. A może dlatego, że złoszczenie się na kluczników byłoby równie głupie, jak denerwowanie się z powodu huraganu czy epidemii?

Klucznik skinął głową:

– Wiem. „A dla tego czegoś małego, żałosnego, naiwnego, co nie było ani ciałem, ani duszą, ani talentem – właśnie dla tego, co stanowiło osobowość mężczyzny, sensu nie znalazł. Próbował robić wszystko jednocześnie – kochać, wierzyć, cieszyć się życiem i tworzyć. Ale sensu życia i tak nie znalazł. Mało tego, mężczyzna zrozumiał, że spośród tych nielicznych ludzi, szukających w życiu sensu, nikt nie zdołał go znaleźć”.

Martin przytaknął i mały klucznik, popijający z wysokiej szklanki jakiś płyn, wyglądający jak mleko, uśmiechnął się do niego.

– Mężczyzna musiał przejść jeszcze wiele dróg – podjął opowieść Martin. – Rzucał się na wszystko, co, jak sądził, niosło w sobie sens. Próbował walczyć, starał się budować. Kochał i nienawidził, tworzył i niszczył. I dopiero wtedy, gdy jego życie zaczęło się chylić ku zachodowi, człowiek zrozumiał najważniejszą prawdę. Życie nie ma sensu, bo sens oznacza zniewolenie. Sens to twarde ramy, w których umieszczamy życie. Mówimy – sens życia jest w miłości. Albo – w pieniądzach. Mówimy – sens jest w wierze. Ale to tylko ramy. Życie nie zawiera w sobie sensu – i to jego wyższy sens i wyższa wartość. W życiu nie ma kresu, do którego musisz dojść – i to jest ważniejsze od tysiąca wymyślonych sensów.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze – skinął głową klucznik. – Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

– To było tylko dokończenie tamtej historii – przypomniał Martin. – Myślałem, że za wejście będę musiał zapłacić jeszcze jedną.

Czy Martinowi się zdawało, czy klucznik naprawdę się uśmiechnął?

– Wielu ludziom nie starcza życia, by opowiedzieć jedną tylko historię. Każdego dnia zaczynają opowieść, nie znając jej zakończenia… Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Czyżby klucznik odpowiedział na pytanie?

– Czy mogłem uratować Kadraha? – zapytał Martin.

Klucznik wpatrywał się w przestrzeń i pił mleko.

– Nie lubię długów – rzekł Martin. – Chcę opowiedzieć o tych, którzy szukali sensu życia. O geddarze, nauczycielu i kacie, który nie umiał zrezygnować ze swojego sensu. O dio-dao, który zmienił sens życia swojego ro…

– Powstrzymaj się – powiedział klucznik i Martin przerwał w pół słowa. – Powstrzymaj się, Martinie. Teraz jeszcze nie umiesz skończyć tej historii. Kontynuuj swą drogę.

Martin wstał i skinął głową. Poczuł, że jest zlany potem. Wydawało mu się, że na chwilę znalazł się o włos od nieznanej i bardzo niebezpiecznej granicy.

– Dziękuję, kluczniku – wyszeptał Martin. – Do zobaczenia.

Część piąta

Błękitna

Prolog

Najbardziej i najpełniej – nie licząc, oczywiście, emigracji – nostalgia przejawia się podczas podróży służbowych. Wyjazdy turystyczne nie pozwalają odczuć tego słodkiego bólu tęsknoty za ojczyzną – zbyt wiele wrażeń, malowniczych ruin, młodego wina i ciepłego morza. Delegacja natomiast, zwłaszcza nieudana, pozwala tej wzniosłej tęsknocie narodzić się, okrzepnąć i rozkwitnąć bujnym kwieciem patriotycznych chabrów i rumianków.

Wyprawa na Marge była dla Martina właśnie taką nieudaną delegacją. Stracił wszystkie ślady i punkty zaczepienia. Pozwolił Irinie umrzeć po raz kolejny. I wciąż nie wiedział, czego był świadkiem – boskiego cudu czy kaprysu obcej fizjologii.

Najwyższa pora powrócić na łono ojczyzny, wciągnąć w płuca swojski zapach, wypić szklankę wódki, zagryźć garścią świeżej ziemi i przez kilka miesięcy nie ruszać się z Moskwy.

Albo wyjechać do niezbyt odległych ciepłych krajów. Najlepsza byłaby rodzima Jałta, Odessa albo Sewastopol. Martin wyobraził sobie Jałtę – spadające ku morzu uliczki, małą knajpkę przy dolnej stacji kolejki linowej, gdzie tak przyjemnie napić się wina przed spacerem nad chłodne już morze… Martin odetchnął głęboko. Zapomnieć o Irinie. Nawiązać romans – koniecznie z jakąś mężatką, która przyjechała do Jałty na wypoczynek i nie nastawia się na długi związek. Pić dużo mocnego wina. Palić starą fajkę, porządnego Stanwella, ze srebrzystym kółkiem przy cybuchu. Kupować u Kaukazów szaszłyki, jadalne wyłącznie na gorąco. I wykąpać się w morzu – nago, pod rozgwieżdżonym nocnym niebem. Kruszyć z balkonu wyschniętą bułkę żarłocznym mewom. Malowniczym południowym żebrakom rzucać jałmużnę, dzieciom kupować lody. Wieczorami pogapić się trochę w telewizor, a może nawet pójść do kina lub na koncert przebrzmiałych gwiazd muzyki pop.

I po dwóch relaksujących tygodniach wrócić do Moskwy – wyrzucając z głowy obce planety, cudze problemy i cudze lęki.

O tym wszystkim Martin myślał stojąc w długiej kolejce do kontroli paszportowej, już poza ścianami moskiewskiej Stacji. Kłębił się tutaj tłum, przede wszystkim ludzie, ale widać było również kilku Obcych. Wbrew swoim zwyczajom, Martin nie obserwował ich, by uzyskać informację o pozaziemskiej psychice, tylko marzył o Jałcie i przelotnych radościach aksamitnego sezonu… A może październik nie jest już aksamitnym sezonem? Wszystko jedno – tylko Jałta! Ukraińska „horilka” marki Nemiroff, piwo nikołajowskie, ulubiona fajka… Gorące kobiety – zawsze, i kąpiel w chłodnym morzu – raz.