Kontrola paszportowa ciągnęła się w nieskończoność. Martina przetrzymali dwadzieścia minut – zawiesił się komputer i paszport przeniesiono do innego punktu kontrolnego, gdzie również stała spora kolejka. Ale Martin, jak każdy Rosjanin, który choć raz przechodził przez Szeremietiewo-2, był cierpliwy i nie narzekał.
W końcu sprawdzono mu paszport, wbito wizę wjazdową i Martin mógł przejść przez bramkę i rozejrzeć się w poszukiwaniu taksówki.
Okazało się jednak, że nie musi szukać samochodu i targować się. Ojczyzna już na niego czekała – w osobie Jurija Siergiejewicza, ubranego w szary płaszcz i obracającego na palcu klucze od starej wołgi.
– Dokąd jedziemy? – zapytał Jurij Siergiejewicz z uśmiechem.
– Dokąd pan sobie życzy – odparł Martin, posłusznie wsiadając do samochodu. Plecak i winchester wrzucił na tylne siedzenie.
– Chociaż raz właściwe podejście do sprawy – pochwalił czekista, ruszając.
Wołga lawirowała przez jakiś czas po zaułkach, w końcu wyjechała przed Świątynią Zbawiciela i ruszyła prosto do centrum.
– No i dlaczego pan nas tak traktuje, Martinie? – zapytał z wyrzutem Jurij Siergiejewicz, przerywając niezręczną ciszę. – My do pana z sercem na dłoni… Tak nam się dobrze rozmawiało, nawet zapewniłem zwierzchnictwo, że towarzysz Dugin od razu poinformuje, jak tylko zdarzy się coś ciekawego…
– Nie bardzo miałem o czym informować – powiedział ponuro Martin. – Za kogo mnie pan uważa, za jasnowidza? Pojawił się pewien domysł… kompletnie idiotyczny…
– No, no? – zachęcił go Jurij Siergiejewicz.
– Irina prosiła rodziców w liście, żeby przekazali pozdrowienia psu, i nazwała go Homerem. A pies ma na imię Bart.
– Nie łapię – przyznał się czekista.
– To z takiego filmu – wyjaśnił Martin. – Tam jest cała rodzinka…
Przedstawił Jurijowi Siergiejewiczowi cały łańcuszek domysłów, które zaprowadziły go na planetę Marge.
– Takie buty… – gwizdnął Jurij Siergiejewicz. – Przyznaję, że faktycznie patykiem na wodzie pisane. Ale mimo wszystko powinien pan do mnie zadzwonić…
– Najpierw postanowiłem sprawdzić to na miejscu – powiedział uparcie Martin. – A na miejscu wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pewien geddar narzucił mi swoją przyjaźń…
– Oo? – czekista wyraźnie się ożywił. – O tym opowie pan oddzielnie, geddarowie to nasi jedyni sprzymierzeńcy w galaktyce.
– Juriju Siergiejewiczu – nie wytrzymał Martin. – Obiecuję, że wszystko panu opowiem. Nie mam nic do ukrycia, prócz własnej głupoty i pecha. Ale teraz jestem strasznie głodny!
– No i?… – spytał czekista, uśmiechając się niewinnie.
– Wozi pan łebków po godzinach czy w godzinach pracy? – zapytał złośliwie Martin. – Bo jeśli po godzinach, to może podjedziemy do jakiejś restauracji…
– Niestety w czasie pracy – Jurij Siergiejewicz nie wyglądał na urażonego. – A to znaczy, że pojedziemy, Martinie Igoriewiczu, do dużego szarego budynku z poważnymi wujaszkami przy wejściu.
Martin westchnął i postanowił, że nie będzie niepotrzebnie drażnił czekisty. Ale gdy faktycznie zatrzymali się przed dużym, szarym budynkiem naprzeciwko wspaniałej księgarni „Biblioglobus”, do której Martin wstępował co miesiąc po nową porcję czytadeł, znowu się w nim zagotowało. Wyjął portfel i spojrzał pytająco na czekistę.
– Skąd w panu tyle jadu? – westchnął z goryczą Jurij Siergiejewicz. – Czyżby bezpieka represjonowała panu pradziadka? A może dziadek był dysydentem i ukrywał książki Sołżenicyna na antresoli? Albo ojciec dostał wyrok z artykułu o szpiegach-ekologach? A pan jest zdania, że państwo może istnieć bez kontrwywiadu? Jeśli musi pan koniecznie wiedzieć, Martinie, to czasem rzeczywiście dorabiam jako taksówkarz. Bo moja pensja jest dziesięć razy mniejsza niż pańskie zarobki… jeśli mówimy o rzeczywistej sumie, a nie o tej, od której płaci pan podatki.
Martinowi zrobiło się wstyd. Schował portfel, zawahał się przez sekundę i powiedział szczerze:
– Przepraszam. Niepotrzebnie się uniosłem. Ale proszę mnie zrozumieć – wychodzę ze Stacji i trafiam prosto w pańskie objęcia. Specjalnie przetrzymali mnie w kolejce?
– Specjalnie – potwierdził Jurij Siergiejewicz. – Ale czy oficjalne wezwanie ucieszyłoby pana bardziej?
Martin zastanowił się i pokręcił głową.
– A jeść pan dostanie, proszę się nie bać – ciągnął z nutką goryczy Jurij Siergiejewicz. – Żeby po wyjściu od nas nie pobiegł pan do pierwszej lepszej organizacji obrony praw człowieka, by opowiedzieć, jak to bezpieka głodzi zatrzymanych.
Czekista nie skłamał. Przeszli obok poważnych wujaszków, którzy w rzeczywistości byli poważnymi cioteczkami, zjechali starą windą na dół, do podziemi Łubianki, i znaleźli się w ponurym korytarzu (a nie, jak spodziewał się Martin, w lochu oprawcy), który zaprowadził ich do całkiem sympatycznej stołówki.
Z wyszczerbionymi brązowymi tacami w rękach stanęli w krótkiej kolejce i ruszyli zwykłą drogą niewymagającego klienta – od mokrych sztućców w plastikowych korytkach poprzez kompot w szklankach aż do odzianej w biały fartuch dziewczyny przy kasie.
Nieoczekiwanie dla samego siebie Martin z perwersyjną przyjemnością zanurzył się w tę dawno zapomnianą atmosferę zakładów zbiorowego żywienia. Jako przystawkę wziął jajko z majonezem (dwie smętne połówki ochlapane łyżką majonezu), śledzia z cebulką (na pewno będą ości) oraz sałatę z sosem winegret – na oko całkiem świeżą i apetyczną. W ramach pierwszego dania Martin skusił się na barszcz ukraiński, do którego dodawano sympatyczne pampuszki, hojnie natarte czosnkiem i posypane zieleniną. W barszczu pływało kilka ładnych kawałków mięsa, a zresztą, Jurij Siergiejewicz wziął barszcz bez wahania, a kto jak kto, ale on na pewno świetnie znał tutejszą kuchnię. Drugie danie nie dawało zbytniego pola do popisu – kotlety mielone, gołąbki (te same kotlety, zawinięte w liść kapusty), nieodzowny gulasz (nie mający nic wspólnego z prawdziwym gulaszem) i antrykot z kapustą.
Martin wybrał antrykot.
Na deser, posłuszny atmosferze zapomnianego święta smaku, wziął keks, szklankę kompotu i galaretkę.
– Lubi pan sobie podjeść – zauważył Jurij Siergiejewicz, który ograniczył się do gołąbków i barszczu. – Policz razem, Ludeczko – poprosił kasjerkę.
Martin już miał zaprotestować i nawet sięgnął do kieszeni po pieniądze, ale widząc, że cały jego obiad kosztował mniej niż dolara, speszył się i pozwolił się zaprosić. W końcu czekista też miał prawo do złośliwości.
Przy jedzeniu nie rozmawiali o międzygwiezdnych wojażach. Martin zjadł barszcz, sałatę, i wymyślając sobie w duchu od obżartuchów, zrezygnował ze śledzia i oddał go czekiście. Antrykot był całkiem znośny, a kompot z suszu schłodzony i dlatego dobry.
Galaretkę Martin jedynie podziobał widelcem, wzdychając:
– Zawsze to samo… jak jestem głodny, oczami zjadłbym wszystko…
Jurij Siergiejewicz uśmiechnął się, sięgnął do sąsiedniego stolika i zręcznie wyjął z serwetnika plik dla oszczędności pociętych na trójkąty serwetek.
– Niechże się pan hamuje, Martinie. Niech pan nie stara się odgryźć więcej, niż może pan przełknąć.
Martin nie zareagował na kolejną złośliwość, postanawiając jednak, że przy następnej już nie odpuści. W końcu to nie trzydziesty siódmy rok!
Po obiedzie Jurij Siergiejewicz zaprowadził go do pokoju, który, jak domyślił się Martin, nie należał do nikogo konkretnego i służył do rozmów z zatrzymanymi. Szkoda, że czekista nie zaprosił go do swojego gabinetu. Takie szczegóły jak biurko, rozmiar portretu prezydenta, obecność bądź też brak dywanu na podłodze, liczba telefonów i widok z okna, mogłyby mu wiele powiedzieć o Juriju Siergiejewiczu. Do tej pory Martinowi nie udało się odgadnąć stanowiska i stopnia czekisty, a przecież do kapitana i do pułkownika – bo właśnie w takich ramach umieścił Jurija Siergiejewicza – należało się różnie odnosić.