Выбрать главу

– On wierzy, że klucznicy zlikwidują sześć zbędnych dziewcząt, a siódmej pozwolą wrócić. To praktycznie jedyna szansa Iriny.

– Jednej z siedmiu Irin – zauważył Martin.

Jurij Siergiejewicz skinął głową.

– Nie brzmi to zbyt szlachetnie – stwierdził Martin. – Wygląda to jak loteria, a w dodatku nie ma żadnych gwarancji, że jakiś los w ogóle wygra.

– Ma pan lepsze rozwiązanie? – zgasił go Jurij Siergiejewicz. – Jak rozumiem, uczciwie próbował pan chronić dziewczynę. A efekt? Cztery trupy na pańskich rękach.

– Tak sobie właśnie pomyślałem… – wymamrotał Martin – czy nie ma w tym przypadkiem mojej winy? Za każdym razem Irina ginęła wtedy, gdy ją znalazłem…

Jurij Siergiejewicz najwyraźniej nie miał zamiaru się nad nim litować.

– To możliwe. Klucznicy i tak nie pozwoliliby wrócić na Ziemię wszystkim dziewczętom. Ale może one mogłyby jeszcze żyć – gdyby klucznicy nie zauważyli, że niebezpiecznie zbliżają się do rozwiązania zagadek.

– Trzeba je ostrzec – mruknął Martin. – Jeśli dwie dziewczyny zostaną w koloniach, to może wtedy dadzą im spokój? A jedna wróci…

– To właśnie próbuję zrobić – przytaknął Jurij Siergiejewicz. – To leży w mojej gestii. Wszyscy nasi ludzie otrzymali listy z instrukcjami dla Iriny. A do pana, Martinie, mam jedną prośbę – niech się pan już nie wtrąca. Nawet jeśli znowu odgadnie pan, na jakiej planecie znajduje się dziewczyna. To oficjalna rada.

Martin skinął głową.

– Czy muszę prosić pana o zobowiązanie na piśmie? – zapytał Jurij Siergiejewicz. – Czy już pan wszystko właściwie zrozumiał?

– Zrozumiałem – mruknął Martin – Przepraszam… Naprawdę czuję się parszywie.

Jurij Siergiejewicz pokiwał głową.

– Jedno mnie tylko niepokoi, wie pan? – powiedział Martin. – Wyglądało na to, że Irina właśnie chce, żebym jej pomógł. Prosiła mnie o to. Powiedziała, że jest ich jeszcze trzy i że chociaż jedna powinna… Nie wiem, co właściwie powinna… Powiedziała, że klucznicy nie są w stanie… nie wiem, czego nie są w stanie. I że ona próbuje ratować galaktykę.

– No i? – zapytał ironicznie czekista.

Martin skinął głową.

– Faktycznie, przepraszam. Ma pan rację, to głupie, dziecięce fantazje. Rozumiem. Ale mówiła tak poważnie…

– Mój siedmioletni syn całkiem poważnie mówi, że będzie prezydentem całej Ziemi – powiedział Jurij Siergiejewicz. – A córka twierdzi… jest trochę starsza od Iriny… że zostanie gwiazdą w Hollywood.

– Ale przecież i tak zacząłby pan szukać Iriny? – zapytał Martin. – Gdyby to od pana zależało – zaryzykowałby pan?

Jurij Siergiejewicz odpowiedział nie od razu.

– Bardzo bym chciał, żeby mój syn został prezydentem całej Ziemi. Ale na razie jest trójkowym uczniem, nie wymawia „r” i czasami moczy się w łóżku. A córka jest absolutnie pozbawiona talentu aktorskiego. Pomiędzy naszymi pragnieniami i rzeczywistością rozciąga się wielka przepaść, Martinie, i świetnie pan o tym wie.

– Niech mi pan wypisze przepustkę – poprosił Martin. – Już wszystko zrozumiałem.

– Mam nadzieję… gorąco wierzę, że dobrze mnie pan zrozumiał – czekista spojrzał Martinowi w oczy i dodał: – Jeśli jeszcze raz wyruszy pan na poszukiwanie Iriny, zostanie pan aresztowany.

– Zrozumiałem. Proszę mi powiedzieć, skąd pan wie, co się wydarzyło na planecie dio-dao?

– Europejczycy donieśli – odparł ponuro czekista. – Cholerni sprzymierzeńcy… Przy okazji uznali pana za naszego agenta i byli oburzeni, że nie powiadomiono ich o operacji.

– Już nie będę – powiedział Martin z miną winowajcy.

1

Jak powinien czuć się człowiek na wieść, że z jego winy zginęły cztery niewinne dziewczęta?

Martin nie wiedział. Może dlatego, że udało mu się przekroczyć tę straszną granicę, którą – na szczęście – przekraczają nieliczni: strzelał, żeby zabić, i zabijał. Czym w porównaniu z prawdziwym zabójstwem jest szereg zbiegów okoliczności, doprowadzających do kolejnej śmierci kolejnej Iriny Połuszkinej? I czy w ogóle jest tu miejsce na poczucie winy? Być może Martina zrozumiałby kierowca karetki, który potrącił przechodnia, wioząc chorego do szpitala. Ale wśród jego znajomych nie było kierowców z tak bolesnymi doświadczeniami. Była jedynie sympatyczna dziewczyna, która miała strasznego pecha do staruszek. Nieszczęsne babcie wpadały pod jej samochód regularnie co pół roku – ale na szczęście kończyło się na złamaniach kończyn.

Ale do pogromczyni staruszek Martin nie zadzwonił. A im dłużej zastanawiał się nad całą sytuacją, tym większe ogarniało go przygnębienie.

Nie uważał się za winnego.

Po prostu czuł się podle i było mu ciężko na duszy – jeśli założymy jej istnienie.

Można było, oczywiście, pójść do cerkwi i opowiedzieć o swoich smutkach mądremu duchownemu, takiemu, co to i zgani, i pocieszy… Ale Martin nigdy nie był przesadnie religijny, poza tym potrafił sobie wyobrazić, co usłyszy: „Nie zabiłeś ich? Nie przypuszczałeś, że twoje czyny doprowadzą do śmierci? Więc idź w pokoju i nie grzesz więcej!”

A Martin mimo wszystko chciał poczuć swoją winę. Chciał się pomęczyć, ukorzyć i przeżyć oczyszczenie. Owo dążenie rosyjskiej inteligencji, opiewane przez wielkich pisarzy dziewiętnastego wieku, jest zazwyczaj przyczyną alkoholizmu, chorób serca oraz nastrojów rewolucyjnych u osób z wykształceniem wyższym niż średnie.

Więc po półgodzinnej wędrówce po mieszkaniu, po przeprowadzonej w myślach rozmowie z mądrym kapłanem, kierowcą-zabójcą i Dostojewskim, Martin zdecydowanie podniósł słuchawkę i zadzwonił do Ernesto Połuszkina.

„Wielodzietny” ojciec odebrał od razu.

– Mówi Martin – przedstawił się krótko pragnący oczyszczenia męczennik. Rzadkie imiona pozwalają na luksus niepodawania nazwiska – w przeciwieństwie do różnych tam Sieriożów, Andriejów i Wołodiów.

– Był pan na Marge – stwierdził Ernesto Siemionowicz.

– Tak. Czy mógłbym do pana przyjechać?

Po dłuższej ciszy Połuszkin jednak się odezwał:

– Nie winię pana za to, co się stało, Martinie. Rozumiem, że chciał pan jak najlepiej. Ale niech mi się pan teraz nie pokazuje na oczy… dobrze?

Martin wyobraził sobie Połuszkina w gniewie i wykrztusił:

– Dobrze, oczywiście… Ale chciałbym opowiedzieć, co stało się na Marge…

– Dzwonił do mnie… pański kurator – rzekł z lekkim zająknięciem Ernesto Siemionowicz. – więc jestem zorientowany w sytuacji. Pan, jak przypuszczam, również. Przyznaję, że popełniłem błąd, zwracając się do pana o pomoc i zatajając część informacji.

Martin w myślach podziękował cichemu podpułkownikowi Jurijowi Siergiejewiczowi i rzekł: – Jestem winien…

– Nie jest pan niczemu winien – uciął Połuszkin. – Pan niech zapomni o tym, co się stało, a ja będę czekał na powrót mojej jedynej córki. Zegnam.

Połączenie zostało przerwane.

– Żelazny facet – powiedział Martin do siebie, odkładając słuchawkę. – Żelbetowy. Nerwy jak postronki!

Żeby uspokoić własne, nieco słabsze, Martin poszedł do kuchni i w zadumie zrobił sobie gin z tonikiem. Niezbyt wyszukany drink, za to działa jak środek uspokajający. Najważniejsze, to wziąć dobry tonik z prawdziwą chininą, a nie tę chemiczną truciznę z pobliskiej fabryki oranżady.

Tym razem jednak porcja szlachetnego napoju nie przyniosła spodziewanego ukojenia.

Martin zadzwonił do wujka.

– Przypomniałeś sobie w końcu o staruszku – przywitał go swarliwie wujek. – Gdzie cię diabli noszą? W domu nikogo, komórka wyłączona, jeszcze pomyślę, że się włóczysz po galaktyce!