Выбрать главу

Martin nalał sobie drugą porcję koniaku i zostawiając go, żeby się trochę ogrzał i pooddychał, zajął się pocztą.

Połowę wyrzucał ledwie zerknąwszy na kopertę – reklama. Adresowana niby odręcznie, zgodnie z obecną modą, ale wprawne oko łatwo odróżni „odręczne pismo” drukarki od długopisu, trzymanego ręką żywego człowieka. Martin wiedział, czego można się spodziewać po takim liście: pół strony radosnej paplaniny, sprawiającej, że człowiek zaczyna przebierać w myślach wszystkie znajome kobiety, a na zakończenie: „…Przy okazji, niedawno podarowano mi fenomenalną rzecz – minibiosferę, malutkie terrarium z prawdziwymi żywymi pajączkami. Wygląda ślicznie, a kosztuje niewiele, i można je nabyć w…”

Przyszło również kilka rachunków, które Martin rozsądnie odłożył na później – żeby sobie nie psuć humoru, dwie widokówki oraz list od znajomych – ileż to rzeczy nazbiera się w ciągu niespełna dwóch tygodni!

Był również list, który omal nie powędrował do kosza razem z reklamą.

Zamiast adresu zwrotnego widniało tylko imię.

„Irina”.

Martin poczuł ból w piersiach, trzasnął sobie drugą porcję koniaku, tym razem nie delektując się smakiem, i uważnie przyjrzał się kopercie. Charakter pisma Iriny pamiętał słabo, chociaż przeczytał jej pamiętnik.

Zaś adres… adres został napisany inną ręką. Dziwną ręką. Jakby ktoś kopiował litery i przerysowywał je, a nie pisał.

Sądząc po stemplach, list wysłano wczoraj rano z poczty głównej. Można było pogratulować moskiewskiej poczcie operatywności, godnej stolicy wielkiego mocarstwa.

– Co ty wyprawiasz… – wymruczał Martin. I otworzył kopertę.

Ten charakter pisma już był znajomy.

Martinie!

Przede wszystkim – nie wierz.

Powiedzą ci, że to twoja wina. Powiedzą ci, że jestem naiwną poszukiwaczką przygód.

Nie wierz!

Wszystko układa się nie tak, jak chciałam. Wszystko poszło źle – od chwili, gdy zrobiło się nas siedem. Zbyt późno zrozumiałam, co się dzieje, zachowywałam się jak dziecko, zaczęłam cię podejrzewać, co na Aranku omal nie doprowadziło do tragedii.

Ale jeszcze wszystko można naprawić. Nigdy nie jest za późno, żeby uratować wszechświat.

Martinie, potrzebuję twojej pomocy. Ryzykujemy bardzo wiele, ale już za późno, by się wycofywać. Potrzebuję chociaż jednej osoby obok siebie. Potrzebne mi rozsądne spojrzenie z boku, a mam wrażenie, że jesteś spokojnym i opanowanym człowiekiem…

Martin napił się koniaku i silą woli powstrzymał się przed rzuceniem kieliszkiem w ścianę.

Przyjrzał się uważnie listowi. To nie był papier. Coś bardzo podobnego, cienkiego, białego, na czym można pisać, ale nie papier.

Sam rozumiesz, Martinie, że to, co się dzieje, jest niesłuszne. Nie mam kogo wezwać na pomoc. Ojciec mi nie wierzy – dla niego ciągle jestem małą dziewczynką. Mogłabym prosić o pomoc przyjaciół, ale to jeszcze dzieci i nie zdołają mi pomóc…

Martin zaśmiał się cicho. Kobiecy brak konsekwencji zawsze go wzruszał, ale prawdziwe perełki trafiały się naprawdę rzadko.

Nie wiem, jak mam cię przekonać. Nie mogę powierzyć kartce papieru tego, o czym się dowiedziałam…

– Powierzyć kartce papieru… – powtórzył z przyjemnością Martin i przebiegł wzrokiem ostatnie linijki.

Zdaje się, że świetnie rozumiesz moje aluzje – skoro przypomniałeś sobie, że lingwista Homer Hejfec był pierwszym człowiekiem, który odwiedził Fuckyou i nawiązał kontakt z dio-dao. Przybądź więc do tego świata, w którym na ciebie czekam. Zrozumiesz, gdzie. Ten list zostanie przekazany na Ziemię rzadką okazją. Proszę cię, pospiesz się.

Irina

Jeszcze nigdy Martin nie czuł się takim idiotą.

– Homer Hejfec – powiedział. Zachichotał i znowu nalał sobie koniaku.

Irina przeceniła go. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności zaprowadził go na planetę, którą Rosjanie i Anglicy różnie nazywali. Ale cuda się nie powtarzają – ponieważ są cudami.

Martin wyprostował nogi, położył je na stoliku i utkwił wzrok w telewizorze. Szła „Pycha” – popularny talk show, w którym zwyciężał najbardziej zarozumiały i najbezczelniejszy uczestnik. Gra dopiero się rozpoczęła i trzy pary graczy w najlepsze obrzucały się wyzwiskami i obelgami. Przegrywał ten, który pierwszy zniżył się do niecenzuralnych przekleństw albo rękoczynów… Chociaż, szczerze mówiąc, właśnie to uważano za największy smaczek.

– Cuda się nie zdarzają – powiedział na głos Martin.

Ale nie zdarzają się również tak nieprawdopodobne zbiegi okoliczności!

Ten list od Iriny miał drugie dno, podobnie jak jej notatka do rodziców.

Martinowi nie chciało się wstawać do komputera. Wziął telefon, wszedł do yandexu przez WAP. Wpisał „Homer Hejfec” i zaczął przeglądać pierwsze otwierające się hasła.

Owszem, istniał lingwista o takim imieniu. I odwiedził planetę dio-dao, bez względu na to, jak ją nazwiemy. Ale nie był pierwszy.

Wsławił się w inny sposób – był pierwszym człowiekiem, który zaryzykował i wyruszył na planetę z czerwonej listy – absolutnie nie nadającą się dla człowieka. A właściwie pierwszym człowiekiem, który wrócił z takiej planety i któremu udało się nawiązać kontakt z mieszkańcami.

Planeta nazywała się Bezzar, zaś jej mieszkańcy – bez zbędnych udziwnień – bezzaryjczycy. Coś bardzo niejasnego wypływało z pamięci… Martin jeszcze chwilę błądził po stronach, gubiąc ślady i studiując pobyt Homera Hejfeca na planecie dio-dao, a następnie wyłączył telefon i wstał. Poszedł po Garnela i Czystiakową, otworzył na czerwonych stronach i niemal od razu znalazł Bezzar.

Tu również wspomniano o Hejfecu. Nazywano go „fartownym miłośnikiem przygód i zarozumiałym dyletantem”, co jak na dość oschły ton informatora brzmiało niczym bazarowe wyzwiska. Ale trzeba przyznać, że nawet Garnel i Czystiakowa uznawali zasługi Hejfeca w badaniu Bezzaru.

Przez jakiś czas Martin przyglądał się rysunkowi, przedstawiającemu dorosłego bezzaryjczyka obok człowieka, po czym przyznał rację ulubionym autorom – Hejfec był zarozumiałym idiotą. Sam Martin jeszcze nigdy nie odwiedzał planet z czerwonej listy, na żółte zajrzał tylko dwa razy i wspominał te podróże z dużą niechęcią.

Martin wziął do ręki kopertę i uważnie przyjrzał się adresowi. Wyglądało na to, że litery skopiowano starannie z tekstu drukowanego, przy czym „kopista” nie miał odpowiednich do tego celu oczu i rąk.

Dobrze być bezzaryjczykiem. Dla nich czerwona lista niemal nie istnieje.

– Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedział Martin, wstając. Przeciągnął się i pokręcił głową. – Ale koniaczek bardzo mi się przyda…

Puste mieszkanie odpowiedziało ciszą.

W gabinecie Martin wyciągnął z biurka małą, ciężką paczkę, leżącą tam od niepamiętnych czasów i schował ją do lewej kieszeni kurtki. Zaś do prawej, lekceważąc wszystkie prawa, włożył rewolwer i garść pocisków. Paszport i tak zawsze miał przy sobie.

Nie wyłączał światła. Butelkę koniaku zatkał korkiem, ale mieszankę cukru i kawy trzeba było zostawić. Do jednej ręki Martin wziął pustą reklamówkę, do drugiej worek ze śmieciami i wyszedł z domu.

Mężczyzna, który w środku pijatyki pobiegł po jeszcze jedną butelkę i przy okazji postanowił wynieść śmieci, nie powinien budzić najmniejszych podejrzeń potencjalnych obserwatorów.