Выбрать главу

W nocnym sklepiku pod domem Martin obejrzał uważnie sprzedawany tu koniak, odrzucił całkiem porządny gruziński, poskarżył się na zbyt mały wybór ormiańskiego i wygłosił swoją niepochlebną opinię o francuskim przemyśle alkoholowym. W ten wykład zasłuchał się mężczyzna, który właśnie przyszedł po papierosy, ale nie bardzo wiedział, jakie właściwie chce kupić. Niezdecydowany miłośnik papierosów przypominał skrupulatnego amatora gruszek jedynie solidnością i skupieniem.

Wychodząc ze sklepu bez butelki, Martin złapał okazję i kazał się wieźć do „Siódmego kontynentu”, [„Siódmy kontynent” – popularny moskiewski market] ale przed sklepem gwałtownie zmienił plany i zasugerował kierowcy, żeby podjechać na Kropotkińską, gdzie jest „absolutnie wspaniały sklepik z winem”.

Tutaj, w okolicach Stacji, mogli go już zatrzymać. Dlatego Martin nie ciągnął roli pijanego snoba, poszukującego rzadkiego gatunku alkoholu, tylko wpadł do sklepiku, kupił butelkę ahtamaru i poszedł prosto do Stacji, prowadzony przez światło pulsującej latarni, niezbyt zresztą widoczne wśród stołecznej iluminacji. Klucznicy żądali umożliwienia wolnego dostępu do Stacji wszystkim chętnym, ale w pewnej odległości zawsze przechadzali się agenci po cywilnemu, wypatrując w tłumie potencjalnych niegodziwców. Wszystko zależało od tego, czy operacyjni dostali już portret Martina, czy jeszcze nie.

Nie miał zamiaru przedzierać się do Stacji ani ostrzeliwać. W bębenku rewolweru nie było nabojów.

Jurij Siergiejewicz nie zawiódł – Martina nikt nie zatrzymywał. Krzepcy młodzieńcy nie łapali go pod ręce i nie prosili, żeby „udał się z nimi”. Jeśli nawet ci z obserwacji zewnętrznej podnieśli alarm, to powolny mechanizm bezpieki nie zdążył pójść w ruch.

Martin bez przeszkód minął ogrodzenie i wszedł na Stację.

Pokój był co najmniej skromny, jakby moskiewską Stację projektował osobiście Nikita Chruszczow. Dziesięć metrów kwadratowych, kanapa z beżowym obiciem, na której półleżał klucznik, stół i krzesło dla podróżnika. Na stole – kilka butelek wina, solone sucharki i popielniczka.

Klucznik uprzejmie czekał. To był grubiutki klucznik, lekko zezujący. Rzadko się takich widywało.

A mimo to Martin odniósł wrażenie, że rozmawia ze starym znajomym.

– Chcę porozmawiać o zaufaniu – zaczął Martin. – Nie o tym, które sprawia, że ludzie otwierają przed sobą duszę i razem ryzykują życiem… Idą na zwiad albo ruszają w góry na jednej linie. O najzwyklejszym zaufaniu, którego uczysz się od dziecka. Jest taka gra „wierzysz – nie wierzysz”. Dzieci zadają sobie pytania i nie wiadomo, czego właściwie się przy tym uczą – wierzyć czy kłamać. Chyba jednak kłamać. Gdy jesteś dzieckiem, masz rodziców, którym bezwzględnie ufasz. Kłócisz się z nimi, spierasz – ale ufasz. Wystarczy jednak, że dorośniesz, a znika nawet to zaufanie. Niektórym ludziom udaje się zachować je na całe życie, ktoś inny zamienia je na zaufanie do ukochanej kobiety, wierność ideałom, zaufanie do Boga albo napisów na etykietkach… Tak czy inaczej, ludzkie życie to nieustający wybór: wierzysz albo nie wierzysz. Znam odpowiedź, wierzysz? Wiem, że ona cię nie kocha, wierzysz? Znam dobrą drogę, wierzysz? Wiem, że to zupełnie bezpieczne, wierzysz? Wiem, że fajnie się zabawimy, wierzysz? Każdemu człowiekowi, z którym się kontaktujemy, wystawiamy oceny z zaufania. Jednemu średnie, ale niemal ze wszystkiego, komuś innemu wysokie, ale jedynie z rachunku tensorowego albo historii włoskiej opery. Niestety, innego wyjścia nie ma. Nikt z ludzi nie posiadł prawdy absolutnej. Dlatego staramy się ufać w miarę, żeby nieusprawiedliwione zaufanie nie wyrządziło nam zbytniej szkody. Cała historia ludzkości to historia malejącej potrzeby zaufania. Osobiste zaufanie zastąpiliśmy prawami i zwyczajami. Zbudowaliśmy państwa, którym być może nie ufamy w szczególności, ale ufamy w ogóle. Usiłujemy reglamentować całe swoje życie. Do każdego wydarzenia powinien być gotowy model zachowania. Żeby tylko nie musieć liczyć na zaufanie… Zbyt często nas oszukiwano. Zbyt często ci, którzy żądali zaufania od wszystkich, zdradzali każdego, kto im zaufał. Bawimy się w demokrację i wolne wybory – bo podejrzewamy, że pojedynczy władca natychmiast rozkradnie cały kraj. Podpisujemy kontrakty małżeńskie, dzielimy w sądzie rzeczy i dzieci – ponieważ baliśmy się zaufać najbliższym ludziom. Bierzemy pokwitowanie od przyjaciół, pożyczając im pieniądze, podpisujemy papierek za papierkiem, robiąc interesy, wyhodowaliśmy specjalny podgatunek ludzi, którzy nie wierzą nikomu i niczemu. Ubezpieczyliśmy się od potrzeby zaufania, pozostawiając je dzieciom. Zostawiliśmy je w przeszłości – gdy ludzie wierzyli Bogu, naród carowi, żona mężowi, a przyjaciel przyjacielowi…

– Bóg Adamowi, Abel Kainowi, Samson Dalili, Tomasz Jezusowi… – podpowiedział klucznik. – Nieufność tkwi w naturze człowieka, Martinie. Nie było złotego wieku, gdy zaufanie nie niosło w sobie ryzyka. Nie było i nie będzie. Protezy praw, adwokaci i policjanci, pokwitowania i umowy – to wasza zapłata za postęp. Czego żałujesz, Martinie? Taka jest natura twojej rasy – i wielu, wielu innych… większości ras galaktyki. Kwestia zaufania to nie tylko kwestia wiedzy, ale również myśli. Ufając, musisz nie tylko przyznać, że ktoś posiada znacznie większą wiedzę niż ty. Musisz uwierzyć, że wasze cele są identyczne! Niegdyś, gdy cele były proste – więcej złota, mięsa, wina i kobiet – naród rzeczywiście wierzył swoim wodzom. Gdy zacząłeś myśleć o czymś więcej, zaufanie runęło. To wasza zapłata za to, że pragnęliście czegoś więcej. Za utopie i projekty, marzenia i fantazje. Za Boga w duszy, za miłość w sercu, za książki i obrazy, za proroków i męczenników. Żałujesz utraconego zaufania? Tylko najprostszym prawdom czy pojęciom można zaufać bez wahania – mleku matki i złotej monecie, krwi wrogów i ciepłu samic. Gdy człowiek przestaje sięgać do matczynej piersi, gdy wroga nie trzeba zabijać, gdy obalono pozłacanych bożków i wybrano miłość, a nie chuć – człowiek odchodzi od bezspornych prawd. Nie warto tęsknić za ślepą ufnością. Pozostaw ją okrutnym bohaterom dawnych czasów, pozostaw je dzieciom, bawiącym się w twardzieli. Jesteś wystarczająco dorosły, żeby zdecydować, kiedy jest miejsce na zaufanie.

– A jeśli nie starcza sił na decyzję? – zapytał Martin. – Jeśli rozum mówi jedno, a serce coś innego? Jeśli zaufania pragną wszyscy, a uwierzyć można tylko jednej osobie?

Klucznik uśmiechał się.

– Czy to znaczy, że dla mnie jeszcze za wcześnie na decyzję? – dociekał Martin. – I muszę wrócić do prostych prawd, które nigdy nie zawiodą? Do szaszłyków nad morzem, mocnego wina i kobiet, pragnących jedynie rozrywki?

Klucznik nie przestawał się uśmiechać.

– Nie mogę – powiedział Martin. – Chcę czegoś więcej, kluczniku. Znudziła mi się wiara w bezsporne prawdy – są zbyt nudne.

Klucznik skinął głową:

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Martin westchnął i wstał, ale zawahał się:

– Dlaczego chcę wierzyć, że otrzymałem odpowiedź? Dlaczego pragnę zaufać?

Ale klucznicy nie udzielali odpowiedzi.

Martin, choć czasem skłonny był do czynów niespodziewanych, nie lubił głupio ryzykować. Dlatego wpatrując się w ekran komputera, wybrał nie Bezzar, lecz Arank. Na Aranku, tuż obok Stacji, mieścił się sklep turystyczny, w którym zamierały serca wszystkich chłopców, bez względu na wiek. Sklep był przeznaczony dla aranków, ale nikt nie bronił zaopatrywać się w nim ludziom. Pieniądze aranków Martin miał, pamiętał nawet cenę bardzo sympatycznego złocisto-purpurowego skafandra. Skafander był przeznaczony dla miłośników ekstremalnych przygód, wybierających się na wycieczkę na planety z żółtej i czerwonej listy. Zgodnie z zapewnieniami producenta, skafander działał nawet na najbardziej tajemniczych i strasznych planetach, gdzie niebezpieczeństwo groziło nie tylko ze strony zatrutego powietrza czy żarłocznych stworów, lecz również praw fizyki – całkowicie odmiennej od fizyki przestrzeni, do której przywykł człowiek. Martin śmiał się w kułak z legend o planetach, na których liczba Pi równa się cztery i z tych rzekomo strasznych konsekwencji, jakie wynikały ze zmiany tej stałej. Za to nie wątpił w istnienie planety, gdzie wszystko – od gleby do istot żywych – jest nadprzewodnikiem. Były takie planety, na których stała Plancka wyrażona jest inną liczbą, na których prędkość światła w próżni nie jest liczbą stałą, istniały planety, na których nie było ani kwasów, ani zasad i planety, na których działały perpetuum mobile drugiego rodzaju. Generalnie istniało całkiem sporo światów, na które człowiek stanowczo nie powinien się wybierać. W porównaniu z nimi Bezzar wyglądał całkiem znośnie.