Выбрать главу

Ale unosząc palec nad przyciskiem „enter”, Martin zawahał się. Po raz pierwszy w życiu zaczął się zastanawiać, jaką historię opowie, gdy będzie chciał wrócić.

Nigdy przedtem o tym nie myślał, a teraz poczuł niepewność. Nieuzasadnioną, a jednak nie mniej dręczącą.

Co opowie, wchodząc na Stację Aranku?

Może bajkę o księżniczce i kacie? Nic z tego, opowiadał ją pół roku temu. Zepsuł początek, ale w końcu udało mu się wyjść na prostą…

Historię ptaka, który nie lubił śpiewać? Ale Martin jeszcze sam nie wiedział, jak ją zakończyć.

Opowieść o szkle i dmuchaczu? Legendę o podróży na początek świata? Podanie o pustelniku i kalejdoskopie?

Sam o tym nie wiedząc, Martin właśnie przeżywał kryzys, doskonale znany wszystkim pisarzom i poetom: gdy w głowie wirują dziesiątki historii, a wszystkie wydają się jednakowo niedoskonale i nudne. Być może był to efekt napięcia ostatnich dni, a może wypitego godzinę temu koniaku, w każdym razie, Martin spanikował.

Poza tym, jeśli bezzaryjczycy nie przyjdą mu z pomocą, najdoskonalszy nawet skafander aranków jedynie przedłuży agonię.

Jakby człowiek nie kombinował, cała kwestia znowu sprowadzała się do sakramentalnego „wierzysz – nie wierzysz?”

– Trzeba będzie uwierzyć – powiedział Martin do siebie i przesunął kursor z Aranku na Bezzar.

W końcu na Stacji nic mu nie groziło.

Nic, prócz samych kluczników.

2

Najbardziej zaskoczyła Martina miękka podłoga.

Właściwie spodziewał się czegoś podobnego – przecież tworząc Stację, klucznicy zawsze czerpali natchnienie z miejscowego pejzażu. Ale wyobraźnia Martina rysowała raczej łóżka wodne i miękkie dywany niż ciemnoniebieską substancję, pokrywającą podłogę niczym warstwa galarety.

Pod ciężarem Martina substancja sprężynowała i uginała się, przesuwały się po niej leniwe fale. Martin podskoczył – substancja wygięła się, tworząc lej, i zaczęła powoli wracać do pierwotnego położenia. Martin przykucnął i zanurzył w niej rękę.

Wrażenie zimnej galarety nie było nieprzyjemne. Substancja nie moczyła skóry, chłodząc ją jak mąka lub talk. Gdyby naciągnąć na dłoń gumową rękawiczkę, wysypaną w środku talkiem, a potem zanurzyć rękę w zimnym kisielu, wrażenie byłoby podobne.

Martin wyprostował się, potrząsnął dłonią, chociaż substancja nie zostawiła żadnych śladów, i ruszył korytarzami Stacji po drżących, błękitnych falach.

Ściany były chropowate, jakby wykonane z dziwnego drewna, po którym przeszła piaszczarka, zostawiając na wierzchu drobne żyłki. Ogromne kule pod sufitem dawały ostre, błękitne światło, różniące się od spektrum słonecznego i nieprzyjemne dla oka. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który płynął od drewnianych ścian albo niebieskiej substancji na podłodze.

Wszystko tu było nie po ludzku.

Wszystko tu było nie dla ludzi.

Brakowało również werandy, tradycyjnie występującej na humanoidalnych planetach, na której klucznicy witali i żegnali podróżników. Zamiast niej Martin spostrzegł ogromną pochylnię, spadającą na powierzchnię Bezzaru – bezkresnego morza niebieskiej substancji.

Stacja przypominała ogromny owoc, pływający na powierzchni sprężystego, niebieskiego kisielu. Pochylnia, również wykonana z materiału drewnopodobnego, została umocowana przed wejściem do Stacji. W miejscu, w którym pochylnia opierała się o błękitny kisiel, tworzył się rów.

Całą powierzchnię planety, aż po horyzont, pokrywała substancja, w promieniach błękitnego słońca bardzo jasna, niemal przezroczysta. Dziesięć metrów w dół, pod powierzchnią substancji zaczynał się inny świat. Na kamienistym dnie rosły rozłożyste drzewa z ogromnymi, czarnymi liśćmi, powoli sunęły cienie jakichś żywych istot. W kilku miejscach błękitny kisiel przecinały promienie sztucznego światła, wydzielanego przez słabo widoczne obiekty na dnie.

Martin wszedł na pochylnię i rozejrzał się. Dwóch kluczników, siedzących przy stole o dziwnym, wielograniastym kształcie, spoglądało na niego z ciekawością.

– Ten świat jest niebezpieczny dla ludzi – powiedział jeden z kluczników. – Gdy twoje ciało zacznie żyć według praw Bezzaru, umrzesz.

– Twój organizm nie zdoła przeżyć przy podwyższonej sile napięcia powierzchniowego – dodał drugi.

– Dziękuję, wiem o tym – rzekł Martin.

Rzeczywiście wiedział, jakie niebezpieczeństwa czyhają na człowieka na planecie bezzaryjczyków. Miejscowym powietrzem mógł oddychać najwyżej dobę. Jeść i pić nie mógł zupełnie nic. Wprawdzie substancja pod nogami była najzwyklejszą wodą – ale wodą o potwornej sile napięcia powierzchniowego. Planeta była kamienną kulą, równomiernie pokrytą cienką warstwą wody i całe życie toczyło się tu albo na dnie, albo na powierzchni sprężystej, cienkiej warstwy. Co właściwie doprowadziło do zmiany napięcia powierzchniowego Bezzaru, nie wiadomo, chociaż uczeni skłaniali się do opinii o jakimś czynniku chemicznym, działającym dosłownie w ilościach śladowych. Gdy organizm Martina wchłonie wystarczającą ilość tego czynnika (bądź też zostanie poddany działaniu nieznanego promieniowania – według innej hipotezy) woda w jego ciele również ulegnie zmianie.

Ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami.

A jednak Irina Połuszkina numer pięć przebywała na tej planecie od ponad tygodnia – jeśli oczywiście prawidłowo odczytał jej aluzję.

Martin podszedł do brzegu pochylni, dotknął substancji czubkiem buta. Stopę odbiło. Gdyby kopnięcie było wystarczająco silne… albo gdyby wziął rozbieg na pochylni i zanurkował głową w dół, wierzchnia warstwa substancji pęknie i wpuści go do „przydennego” świata.

Interesująca metoda samobójstwa.

Nie uciekając się do takich ostateczności, Martin mógł wyruszyć w pieszą wędrówkę po Bezzarze. Śmiertelnie nudna przechadzka po powierzchni bezkresnego oceanu… pod sunącym po niebie słońcem, czasem w samotności, czasem w towarzystwie zwierząt, które wynurzałyby się na powierzchnię sprężystej wody…

Aż w końcu krew w jego ciele zmieni wskaźnik napięcia powierzchniowego i on umrze.

– Ehehej! – krzyknął Martin, wznosząc ręce do czystego nieba. Nie było tu – i nie mogło być – chmur. – Irina!

Klucznicy za jego plecami z zainteresowaniem czekali na rozwój wydarzeń.

Martin też czekał – sam nie wiedząc, na co. Z każdą chwilą rosło w nim podejrzenie, że rebus rozwiązał nieprawidłowo, a Ira Połuszkina wcale nie wzywała go na Bezzar.

– Hej! – krzyknął jeszcze raz Martin do jasnoniebieskiego nieba, błękitnej Stacji i ciemnych sylwetek na dnie. Odsunął się od krawędzi pochylni, zdjął i rzucił na deski pochylni kurtkę. Usiadł po turecku i zaczął czekać.