Выбрать главу

Było gorąco i chciało mu się pić, za to nie chciało się myśleć o tym, jakie powitanie zgotuje mu po powrocie na Ziemię podpułkownik Jurij Siergiejewicz wraz z kolegami.

Martin pomyślał o czekiście i oblizał wyschnięte wargi. Słońce, które przez tę godzinę niemal nie przesunęło się na niebie, paliło go w głowę.

I w końcu coś się zmieniło. Lekka, ledwie uchwytna wibracja przeszła po sprężystej powierzchni wody. Pochylnia zaczęła delikatnie drżeć.

Martin wstał, prostując zdrętwiałe nogi i spróbował przyjąć wygląd spokojnego, pewnego siebie człowieka, któremu niestraszne żadne galaktyczne niebezpieczeństwa.

Kilkanaście metrów od krawędzi pochylni wynurzył się przezroczysty, szklany pęcherz wielkości mikrobusu. Powierzchnia pęcherza niczym nie różniła się od wody i wyglądało to tak, jakby z dna unosiła się gigantyczna, wypełniona przezroczystym gazem kula.

Ale w pęcherzu widać było dwie postacie – w tym jedną humanoidalną.

Martin poczekał, aż sunący po powierzchni purchel zbliży się do pochylni i otworzy, przemieniając się w półprzezroczysty niebieski talerzyk – i pomachał Irinie Połuszkinej, stojącej obok dwumetrowego bezzaryjczyka.

Przezroczyste ciało Obcego nie miało tego delikatnego, błękitnego odcienia, właściwego substancji. Bezzaryjczyk wyglądał po prostu jak wielka żywa kropla wody, a organelle w jego płynnym ciele nie posiadały połączeń.

Bezzaryjczycy byli amebami. Jedyną istniejącą jednokomórkową rozumną formą życia.

– Pokój wam! – zawołał Martin, nie odrywając spojrzenia od bezzaryjczyka. W jego duszy rósł strach, pozbawiony wszelkich przesłanek i podstaw… Dziki strach zmieszany z obrzydzeniem.

Przezroczysty bukłak poruszył się i popłynął do przodu, nie zmieniając przy tym swojego umownie pionowego położenia. Czarne receptory wzroku skupiły się na zwróconej ku Martinowi powierzchni ciała. Pomiędzy nimi pojawił się ciemny dysk membrany-rezonatora i Obcy powiedział:

– Pokój i tobie, wielokomórkowy. Bul, bul, bul. Pokój tobie, zniewolona kolonio moich nierozumnych współbraci. Bul!

Głos był łagodny, śpiewny i wilgotny.

Ameba wyplusnęła w stronę Martina nibynóżkę… a może należałoby powiedzieć – nibyrączkę? Martin zacisnął zęby, wyciągnął rękę i dotknął ameby.

Wrażenie niczym nie różniło się od dotyku substancji. Zimne muśnięcie pyłu.

– Pokój tobie, mój jednokomórkowy bracie – odpowiedział Martin, dostosowując się do tonu bezzaryjczyka. Zerknął na Irinę – czy ona naprawdę żyje?

Dziewczyna nie miała zamiaru umierać – przynajmniej na razie. Patrzyła na Martina i uśmiechała się.

– Czy nie ciemiężysz komórek, tworzących twój organizm? – ciągnęła ameba. – Bul, towarzyszu? Czy nie zażywasz trujących środków chemicznych, niszczących ameby? Bul, bul?

– John Buli jest twoim towarzyszem, a nie ja! – nie wytrzymał Martin. – Po co ten cały spektakl?

Ameba zatrzęsła się lekko, membrana wydała kaszlący śmiech. W końcu bezzaryjczyk wyjaśnił:

– Zazwyczaj to działa. Ludzie strasznie się denerwują, rozmawiając z rozumną komórką.

– Czytałem o waszym poczuciu humoru – mruknął Martin. – Owszem, odczuwam pewien dyskomfort – to mój pierwszy kontakt z jednokomórkowcem.

– Czy nie nadajesz określeniu „jednokomórkowiec” obraźliwego znaczenia? – zaniepokoiła się ameba.

– Nie, to zwykły termin biologiczny.

– Wobec tego wejdź do kropli transportowej – zaproponowała ameba. – Twój towarzysz od dawna czeka na ciebie.

Martin popatrzył na „towarzysza”. Dziewczyna wyglądała bardzo kusząco… już dawno Martin nie spotykał takich atrakcyjnych „towarzyszy”. Irina miała na sobie te same szorty i szarą podkoszulkę, co na Bibliotece. Bose nogi i błękitna wstążka na włosach przydawały „towarzyszowi” skromnego, wiejskiego seksapilu.

No tak, trudno spodziewać się po amebach rozróżniania płci. Poza tym, to nie była najlepsza pora na zachwycanie się urodą dziewczyny.

– Cześć, Irina! – powiedział, wchodząc na „spodek”. W porównaniu z substancją kropla transportowa była bardziej zwarta i wyraźnie ciepła.

– Cześć, Martinie – odpowiedziała Irina spokojnie, po czym nieoczekiwanie zaszlochała cicho, rzucając mu się na szyję. To było tak zaskakujące, że Martin zupełnie się stropił – zaczął niezręcznie gładzić dziewczynę po ramionach, mamrotać jakieś głupstwa, a nawet wstydliwie zerkać na bezzaryjczyka.

Ameba wygłupiała się – Martin nie znalazł innego określenia. Bezzaryjczyk pląsał przed klucznikami, wytwarzając nogi, ręce i ogon, pokrywając się przezroczystymi łuskami i sierścią, tak że przez moment wyglądał jak szklana kopia klucznika. Ameba wydawała ciche, kwaczące dźwięki i niemalże składała nibyrączki w obraźliwym geście. Spostrzegłszy spojrzenie Martina, bezzaryjczyk przestał błaznować, odpłynął do tyłu, przerzucając membranę głosową na „plecy”, i oznajmił:

– No co? Nie lubię ich i już! Mam prawo?

– Ta… tak – przyznał Martin, ciągle przytulając Irinę.

– Postanowiliście zająć się mitozą? – zapytał bezzaryjczyk, w jednej chwili oceniając sytuację. – Nie przeszkadzam?

– Pawlik, przestań – poprosiła Irina, gwałtownie odsuwając się od Martina. – Mój przyjaciel pomyśli sobie o tobie nie wiadomo co!

– A co ja? Przecież ja nic – odparł Obcy, przesuwając się na środek spodka. – Tak tylko żartuję…

– Pawlik? – Martin uniósł brwi.

– Przecież musiałam się do niego jakoś zwracać, prawda? – wzruszyła ramionami Irina. – Ma prawdziwe, fonetyczne imię, ale nie sposób go wymówić… Przepraszam za ten wybuch histerii. Myślałam, że już nie przybędziesz. Po tym, co się stało…

Irina sposępniała przy tych słowach, ale wcale nie była aż tak przygnębiona, jak można się było spodziewać. Martin rozejrzał się.

– Szukasz czegoś? – zainteresowała się Irina.

– Owszem. Tego, co cię zabije – wyjaśnił spokojnie Martin. Wyjął z kieszeni rewolwer i zaczął ładować bębenek.

– Nie sądzę, żeby to było potrzebne – powiedziała Irina, patrząc na broń.

– Kto wie? Na Fuckyou zabił cię mój przyjaciel.

– Geddar? – po twarzy Iriny przesunął się cień bólu. – On… on też umarł?

– Tak – odparł Martin, nie zagłębiając się w szczegóły. – I nie mam ochoty urządzać ci kolejnego pogrzebu.

– Nie zabiję Iriny – odezwał się za jego plecami bezzaryjczyk. – Nie ma potrzeby do mnie strzelać. To boli. Jesteście gotowi?

Martin zrozumiał, czego dotyczy pytanie, i skinął głową.

– Gotowi.

– No to jazda! – krzyknęła wesoło ameba. Brzegi spodka uniosły się, zamykając się nad ich głowami w przezroczystą kulę. W tym samym momencie kropla transportowa zaczęła się zanurzać.

Cywilizacja bezzaryjczyków praktycznie nie używała metalu czy plastiku, co budziło naturalne zainteresowanie – czym właściwie operuje ich technologia, maszynami czy istotami żywymi? W powszechnym użyciu badaczy Bezzaru były terminy „biokomputer”, „biomaszyna” lub „bioplastik”, ale zdaniem Martina te określenia podjeżdżały kiepską fantastyką, w której próbowano połączyć to, czego połączyć nie można. On sam wolał uznać kroplę transportową za dobrze wytresowane zwierzę, zrośnięte z kabiną z żywego ciała, posiadającą żywy mózg. Ameby wolały hodować niż budować swój świat, a jedynymi, nielicznymi zresztą, przykładami budowli były obiekty kultu.

– Zaskoczył cię mój list? – przerwała milczenie Irina.

Martin uśmiechnął się, z zainteresowaniem przyglądając się podwodnemu światu Bezzaru:

– Niewłaściwe słowo… Co to jest?

Ciemna sylwetka, która przesunęła się obok kropli, rozmiarami dorównywała młodemu wielorybowi.