– Dlaczego zaraz Bóg? – Irina również podniosła głos. I skromnie dodała: – Ja w ogóle nie jestem przekonana, czy on istnieje, a przecież sprawdzałam… Ale najważniejsze jest to, że sieć transportowa została zniszczona, a ludzkość cofnięta do poziomu barbarzyńców! A kto to zrobił – Bóg, budowniczy sieci czy ich wrogowie – to już nieistotne. Chodzi o to, że wszystko może się powtórzyć. I ktoś znacznie silniejszy od kluczników może zadać cios tym wszystkim planetom, które ponownie włączono do sieci…
– Ale… – Martin zawahał się. W słowach Iriny coś było… – Ale w takim razie, jak my możemy zmienić sytuację? Sama powiedziałaś, że klucznicy nie pytali nikogo o pozwolenie. I żadne groźby nie zrobią na nich wrażenia. Twoi jednokomórkowi przyjaciele nie powinni liczyć na szantaż.
– Nie chcesz dowiedzieć się prawdy? – spytała Irina.
– Ja? – wzburzony Martin pokręcił głową. – Czego jeszcze każesz mi się dowiadywać? Ile pieniędzy mają oligarchowie na swoich kontach, z kim śpią członkowie rządu, kto zabił Kennedyego i kto tak naprawdę wydał rozkaz ataku na WTC? Zapłata za abstrakcyjną ciekawość jest aż nazbyt konkretna!
– Tchórzysz? – zdumiała się Irina.
Martin żachnął się.
Nigdy nie czuł się tchórzem i nigdy nie zrobił nic, co dawałoby powód do wygłaszania podobnych zarzutów. Wprawdzie nie pchał się specjalnie pod kule, nie ryzykował bez potrzeby, ale…
– Po co? – wykrzyknął. – Po co ci ta wiedza, skoro nie możemy nic zmienić?
W spojrzeniu Iriny mignął żal.
– To dlaczego mnie szukałeś?
– Chciałem ci pomóc… uratować cię – Martin zaśmiał się niezręcznie. – Załóżmy, że mi się spodobałaś.
– To wszystko?
– Nie, doskwierała mi abstrakcyjna ciekawość, gdzie jesteś i co robisz!
Irina stropiła się. Dla niej świat był młody i jasny, czyny nie wymagały motywacji, a głupstwa – usprawiedliwień.
– Szkoda – westchnęła. – Przepraszam… pana. Niepotrzebnie ściągnęłam pana na Bezzar.
– Ira, chcę, żebyś wróciła na Ziemię – powiedział Martin.
– W końcu wrócę – odparła Irina. – A teraz… Wybacz, ale rano wyruszamy na planetę kluczników.
Wieczorem, gdy błękitne słońce zsunęło się nad horyzont, Martin siedział przed wejściem do drewnianej piramidy, w której on i Irina mieli nocować. Nieruchome fale, prześwietlone promieniami słońca wyglądały jak ekran, prezentujący widmowy film z życia Bezzaru. W niebieskiej substancji przesuwały się niejasne cienie – teraz, pod słońce, można było dostrzec kłębki macek. Dzika zwierzyna? Zwierzęta domowe? Stada bydła? Ryby? Wszystko jedno, tak czy inaczej były to stworzenia jednokomórkowe. Tuż przy dnie stały drzewa-pogrzebane pod warstwą substancji, ale zdumiewająco podobne do ziemskich. Między gałęziami kręciły się drobne bakterie… czyżby się pasły?
Martin melancholijnie popijał koniak – na dnie butelki zostało już tylko kilka łyków – i przypominał sobie przeczytaną w dzieciństwie książkę. Młodzi bohaterowie trafiają do wnętrza ludzkiego organizmu, zaprzyjaźniają się z leukocytami, walczą z wirusami, podróżują między organami wewnętrznymi, nie gardząc nawet jelitami… Bardzo interesująca wycieczka o charakterze poznawczym.
Na szczęście Martin nie musiał walczyć. Już sama idea walki z ogromną amebą napawała go niesmakiem. Ale wycieczka faktycznie była pasjonująca.
– Nie przeszkadzam? – usłyszał za sobą przymilny głos. Bezzaryjczycy poruszali się bardzo cicho. Martin obejrzał się, stwierdził, że to Pawlik, i zapraszająco skinął ręką.
– Alkohol? – zainteresowała się ameba. – W celu pobudzenia procesów myślowych?
– Raczej w celu zahamowania – wyznał Martin. – Używacie?
– Nie, mamy swoje metody – zareagowała żywo ameba. – Inne proporcje, inne substancje… – przezroczysty bukłak usiadł obok Martina i dodał: – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zwiększę ilość mediatorów w niebieskim labiryncie.
– Ależ proszę uprzejmie – zgodził się Martin. Ponieważ bardzo lubił własne słabości, był tolerancyjny wobec cudzych.
Przez jakiś czas Martin płukał usta w koniaku, zaś ameba bulgotała. Być może wytwarzając mediatory, albo z innych przyczyn fizjologicznych.
– Masz już niewiele tego alkoholowego płynu – zauważył Pawlik. – Przybyłeś niemal bez rzeczy?
– Tak wyszło – westchnął Martin.
– Daj naczynie – ameba wyciągnęła nibyrączkę.
Martin zawahał się, ale podał butelkę.
Przezroczysta, cienka macka wsunęła się do szyjki, dotknęła płynu i odsunęła się. Przez jakiś czas ameba zastanawiała się, w końcu zawyrokowała:
– To wcale nie jest czysty alkohol. Jest tutaj sporo domieszek. Są potrzebne?
– Są przyjemne.
– Będzie trudniej… – wyznał Pawlik, ale butelki nie oddał. Przez przezroczyste ciało przebiegł dreszcz, między organellami pojawiły się mętne wiry, spłynęły do macki i popłynęły do butelki. Martin w niemym zachwycie patrzył na tę żywą aparaturę do pędzenia bimbru. Wziął butelkę z nibyrączek Pawlika i powąchał podejrzliwie.
– Skład nie uległ zmianie – powiedziała ameba.- Pij.
Martin wahał się.
– Brzydzisz się? – domyślił się Pawlik. – Ale przecież jecie ciała żywych zwierząt, pijecie sok roślin i wydzieliny owadów… Czemu ta ciecz miałaby być gorsza?
– Ty jesteś istotą rozumną – powiedział ponuro Martin. – To… w tym jest coś z kanibalizmu…
– Uwierz mi, dwieście gramów masy tracę niemal bezboleśnie – oznajmiła ameba. – Przy okazji, jedliście przecież zupę?
Martin przypomniał sobie podaną na obiad zupę-krem, przypominającą w smaku ugotowaną na świeżej wieprzowinie grochówkę z chrupiącymi kawałkami – grzankami albo warzywami… oraz mięso na drugie – nieco tłusty, ale miękki i pozbawiony żył kawałek polędwicy…
– O mój Boże – powiedział tylko. – Więc syntetyzujecie jedzenie z własnych ciał?
– To najprostszy sposób – przyznał się Pawlik i zachichotał.
Być może ten śmiech sprawił, że Martin podniósł butelkę do ust i upił potężny łyk.
Ahtamar. Najlepsi ormiańscy winiarze mogliby pozazdrościć bezzaryjczykowi.
– Nie zdołam zsyntetyzować jedzenia na podstawie twoich opisów – wyjaśniła ameba. – Ale na podstawie wzorca – nie ma problemu.
– Czy Irina zdaje sobie sprawę, co jadła? – zapytał Martin.
– Oczywiście. Ona to rozumie. Poza tym, tylko w ten sposób możemy zapewnić wam ochronę przed naszą wodą.
Martin jeszcze raz napił się koniaku.
– Wszystko jedno, jutro i tak wracam do domu. A wy lećcie bombardować kluczników.
– Wcale nie mamy zamiaru ich bombardować – oburzył się Pawlik. – To tylko delikatne ostrzeżenie i wyłącznie w razie konieczności. Najpierw musimy zorientować się w sytuacji.
– Głupota – skomentował Martin. – Głupota i szaleństwo. Skąd pomysł, że sieć transportowa już istniała, że została zniszczona, że to się powtarza?
Nibyrączka poklepała go po ramieniu.
– Popatrz na nasz świat, Martinie.
Martin popatrzył i rzekł:
– Nic innego nie robię przez cały wieczór. Co miałbym zobaczyć?
– Zastanów się. Co wydaje ci się dziwne albo nienormalne?
– Wy – palnął Martin bez zastanowienia.
– I co jeszcze? I dlaczego?
– Rozumne jednokomórkowce nie istnieją! – wypalił Martin. – Nie mogły się pojawić! Tym bardziej, że na waszej planecie są wielokomórkowe rośliny!
Przezroczysty bukłak pokiwał górną częścią tułowia i rzekł:
– Zgadza się. Nie mogliśmy powstać samodzielnie. Zostaliśmy stworzeni sztucznie.