W dzieciństwie, jak każdy mól książkowy z rodziny inteligentów, Martin zaczytywał się książkami o kosmonautyce – przede wszystkim amerykańskimi, ale czasem trafiały się również utwory rodzimych pisarzy. Z nich Martin dowiedział się, że pierwszym człowiekiem w kosmosie był Jurij Gagarin, a pierwszego satelitę wystrzelono w Rosji, która nosiła wówczas inną nazwę. Kilka razy udało mu się wygrać w dyskusji z kolegami z klasy, przekonanymi, że pierwszym człowiekiem w kosmosie był Neil Armstrong i to od razu na Księżycu, i w wahadłowcu.
Ale Martin nigdy nie marzył, żeby zostać kosmonautą. Wprawdzie był molem książkowym, ale wystarczająco bystrym, by zrozumieć, czym jest współczesna kosmonautyka – nie miał zamiaru wozić na orbitę ładunków dla zarozumiałych Amerykanów. Więc nieoczekiwana perspektywa wyruszenia w kosmos wcale go nie cieszyła.
Zwłaszcza, że statek kosmiczny bezzaryjczyków rażąco różnił się od ziemskich rakiet. To była taka sama kisielowata platforma jak kropla transportowa, tylko znacznie większa – dwadzieścia metrów średnicy i dziesięć metrów grubości. Pod niewielką kopułą na środku dysku znajdowały się miejsca dla załogi – dwa wgłębienia w kształcie ludzkich ciał i dwie głębokie studnie, do których wpłynęli bezzaryjczycy.
– To Pietieńka – przedstawił Pawlik drugiego członka załogi ze strony bezzaryjczyków. – Jest jeszcze bardzo młody, ale posiada wspaniałą strukturę niebieskiego labiryntu, zapewniającą ogromną prędkość przetwarzania informacji.
Młody Pietieńka – przezroczysty bukłak półtorametrowej wysokości – powiedział skonfundowany:
– Praca z wami będzie dla mnie zaszczytem.
Martin uścisnął nibyrączkę.
– Pietieńka to bardzo udany potomek kierownika naszego projektu, Andriuszki – ciągnął Pawlik. – Andriuszka sam chciał stanąć na czele lotu, ale jego działalność jest zbyt ważna, żeby tak ryzykować. Dlatego wypączkował Pietienkę i osobiście wychował go we właściwym, pionierskim duchu. Nie sądzicie, że to wspaniałe wyjście z sytuacji? – powiedział i roześmiał się rzęsiście.
Zachowanie Pawlika wydało się Martinowi dziwne. Ta nadmierna gadatliwość, to wzburzenie… Gdyby miał przed sobą człowieka, zacząłby go podejrzewać o nadmierne spożycie alkoholu.
– Umiecie dzielić się swoją pamięcią z dziećmi? – zapytał Martin, przypominając sobie dio-dao.
– Oczywiście, że nie – rzekł Pawlik z niejaką goryczą. – Ale pod pewnymi względami Pietieńka przewyższa nawet swojego ojca. Zuch, Pietieńka! Zuch!
– Pawlik, powiedz mi na miłość boską, dlaczego używacie wyłącznie zdrobniałych imion? – nie wytrzymał Martin.
– Żeby wzbudzić sympatię – odpowiedział uczciwie Pawlik. – Gdybyście zwracali się do mnie Pwchannłk, co w przybliżeniu oddaje prawdziwe brzmienie mojego imienia, wasz stosunek do mnie byłby zupełnie inny. Nawet wojownicze i surowe imię Paweł budziłoby czujność. A Pawlik brzmi miło, łagodnie i niewinnie. To szczera odpowiedź?
– Bardzo – przyznał Martin.
Nie mieli absolutnie nic do roboty. Start gwiazdolotu planowano za ponad godzinę, żadnej kontroli systemów od załogi, a tym bardziej od ludzi, nie wymagano. Pozostawało jedynie czekać – w spoczywającym na kamienistym dnie, pod warstwą niebieskiej substancji, żywym statku kosmicznym. Czekać i rozmawiać… Chociaż gdyby na statku istniała choćby najmniejsza możliwość odosobnienia, Martin miał pomysł na znacznie ciekawszy sposób zabicia czasu.
Zerknął na Irinę, siedzącą w swoim „fotelu”. Dziewczyna uśmiechnęła się i Martin odwzajemnił uśmiech.
Trzeba przyznać, że trochę obawiał się swoich dalszych stosunków z Iriną… jeśli oczywiście ta wyprawa pozostawi im możliwość jakiegoś „dalej”. Wczoraj wszystko było proste i słuszne. Mężczyzna i kobieta, zupełnie sami na całej planecie i kompletna niewiadoma przed nimi… Słowa nie były potrzebne.
Teraz Martin zastanawiał się, o czym będzie rozmawiał z tą dziewczyną. O klucznikach, odległych planetach i smutnych bogach, którzy stymulowali rozwój ewolucji? Miał dość. O samej Irinie? O szkole, pierwszym roku studiów, złośliwych wykładowcach, nudnych zajęciach i głupich kolegach z roku? Śmieszne. O samym Martinie? Przez chwilę zastanawiał się nad tym pomysłem, ostrożnie obracając go w rękach, niczym przedmiot kruchy i śliski jednocześnie, w rodzaju namydlonej kryształowej wazy. Co powie tej dziewczynie, czym ją zainteresuje? Sztuką przygotowywania drinków? Tajnikami kulinarnymi? Bzdura, takie rzeczy kobiety zaczynają cenić znacznie później. To może przygodami na innych planetach? Polowanie na przestępców, poszukiwanie zbiegłych żon i dzieci? Ale czym były te wszystkie przygody w porównaniu z czterema śmierciami Iriny Połuszkinej? Zabawą w piaskownicy…
Namydlony kryształ wyśliznął się z rąk i rozpadł na kawałeczki.
Z lekką paniką Martin zrozumiał, że prócz minionej nocy nie mają żadnego tematu do rozmowy. Nic strasznego, oczywiście. Gdyby porozumienie duchowe było warunkiem koniecznym do bliskości seksualnej, przyrost naturalny na Ziemi znacznie by się obniżył.
– Martinie… usiądź – poprosiła Irina.
Martin siadł obok niej – miękka podłoga wgięła się, tworząc wygodny fotel, w którym można było pół siedzieć, pół leżeć. Irina wzięła Martina za rękę i powiedziała cicho:
– Dziękuję.
Martin przywołał na twarz uprzejmy uśmiech i już miał zapytać, co Irina sądzi o ustroju społecznym bezzaryjczyków, gdy dziewczyna odezwała się:
– Siedzę jak głupia i zastanawiam się, o czym by tu z tobą porozmawiać. Przecież nie będę ci opowiadać o uniwerku… ani o obcych planetach, które znasz lepiej ode mnie. Chcesz, to zdradzę ci jakąś tajemnicę państwową?
Martin zakrztusił się przygotowanym zdaniem.
– W końcu mój ojciec jest analitykiem, od czasu do czasu sporządza jakieś analizy dla organów… – kontynuowała Irina. – Może jesteś ciekaw, jak nasi dogadywali się z Amerykanami?
– Stop! – przerwał szybko Martin. – Zupełnie nie jestem ciekaw. I ty też powinnaś o tym zapomnieć. Mniej wiesz, krócej będziesz przesłuchiwany.
Dziewczyna nie obraziła się, ale też nie wzięła jego słów na poważnie. Powiedziała z uśmiechem:
– A ja uwielbiam tajemnice. Od dzieciństwa. Dlatego w to wszystko weszłam…
– Chciałaś pokazać ojcu, że jesteś lepsza od niego? – zapytał Martin. – On ma do czynienia z tajemnicami państwowymi, a ty rozwiązujesz tajemnice Wszechświata…
– Chyba tak – przyznała Irina. – Przeczytałam o teorii bezzaryjczyków, o instynkcie, rozumie i nadrozumie, o konieczności dalszej ewolucji… o tym, że klucznicy swoimi podarunkami przybliżają globalną katastrofę… i w tym miejscu był komentarz ojca – dlaczego nie można brać na poważnie wymysłów rozumnych ameb… Jego uzasadnienie było bardzo… bardzo rozsądne. A przecież kilka linijek wyżej została przytoczona opinia bezzaryjczyków, że każda istota rozumna, która nie zechce przechodzić na wyższy stopień rozwoju, zacznie wynajdywać takie a nie inne argumenty przeciw… A on przytacza dokładnie te same argumenty! Tak się rozzłościłam…
Martin przypomniał sobie Ernesto Połuszkina, który domyślił się, żeby wziąć środki przeciwbólowe na poranną wizytę u prywatnego śledczego, i pokręcił głową:
– Irinko, twój ojciec wcale nie jest głupcem ani ślepcem. On doskonale wiedział, co robi.
– No to dlaczego… – oburzyła się Irina, ale Martin nie dał jej dokończyć:
– Dlatego, że decyzja niewtrącania się już została podjęta. Dlatego, że doświadczony ekspert doskonale wie, jakie informacje klient przyjmie, a jakie odrzuci. I jedyne, co mógł zrobić, to skompromitować własny komentarz w taki sposób, że jeśli przeczyta go człowiek bez klapek na oczach, od razu dostrzeże słabość argumentów.