– Rozum… – powtórzył Martin. – Jasne.
Irina popatrzyła na niego z szacunkiem, niestety, niezasłużonym – nic nie stało się dla Martina bardziej jasne. Sheali byli najzwyklejszą rasą, choć trzeba przyznać, że ptasie pochodzenie odcisnęło na nich pewne piętno.
– Przyjaciele! – przerwał ich rozmowę Pawlik. – Startujemy!
– No to jazda – mruknął Martin.
Grząskie cielsko statku zaczęło falować i wibrować, substancja jakby nasunęła się na nich, pozostawiając odkryte jedynie głowy. Martin przypomniał sobie torby do przenoszenia małych, dekoracyjnych piesków, z których dokładnie tak samo sterczały główki chihuahua i yorków, i zrobiło mu się smutno. Ale przynajmniej mógł nadal trzymać Irinę za rękę. Statek mu w tym nie przeszkadzał.
Przez kilka kolejnych sekund nic się nie działo, a w końcu niebieska substancja nad statkiem rozstąpiła się i oni wzbili się w niebo – płynnie, bez jakiegokolwiek przeciążenia. Wyciągając szyję, Martin popatrzył w dół – pod półprzezroczystym dnem statku pospiesznie oddalała się powierzchnia Bezzaru. I żadnych „pochodni” działających silników… Zresztą, niczego takiego Martin się nie spodziewał.
– Jaka jest zasada działania waszych silników? – zapytał Martin, odruchowo podnosząc głos, chociaż w kabinie panowała absolutna cisza.
– Przesunięcie wektora ruchu Wszechświata w stosunku do punktu lokalnego – odpowiedział wesoło Pawlik, również podnosząc głos.
– Tyriampampacja – podsumował Martin, przypominając sobie książkę Strugackich.
– Nie, to bardzo proste – odparł Pawlik, który widocznie zrozumiał dowcip. – Usuwamy moment bezwładności statku i on staje się nieruchomym punktem, podczas gdy galaktyka kontynuuje ruch. W ten sposób, pozostając w miejscu, możemy zmienić swoje położenie w stosunku do innych obiektów. Mówiąc po ludzku – poruszyć Wszechświat, pozostając w bezruchu. Najważniejsze to odpowiednio wybrać moment startu.
– Jak pięknie – szepnęła Irina.
Martin pomyślał, że dziewczyna ma na myśli sposób przemieszczania się bezzaryjskich statków, ale gdy odchylił głowę, zobaczył, jak otwiera się nad nimi niebo.
Czysty, słoneczny błękit powoli znikał. Na niebie nie było chmur, oko nie mogło ocenić prędkości lotu, ale narastała głębia bezdennej niebieskości – aż do końca zachowując błękitny odbłysk gwiazdy. Potem w ciemnym granacie zapłonęły gwiazdy i „stała się ciemność”, jedynie kosmata tarcza słońca nadal lśniła odłamkiem nieba. I teraz wydawało się, że obce słońce zawisło pod nogami, a pospiesznie oddalająca się kula planety – nad głową. Martin zrozumiał, że pojawiła się nieważkość.
– Zbliżamy się do orbity stacjonarnej – oznajmił Pietieńka. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że młody bezzaryjczyk wcale nie zajmuje się sterowaniem – żadnego pulpitu sterowniczego nie było widać. Prawdopodobnie ameby sterowały swoją techniką, dotykając jej w dowolnym miejscu, a cała kisielowata substancja służyła za pulpit, korpus i silnik. – Weszliśmy w wyznaczony punkt, zatrzymaliśmy ruch.
– Zuch – pochwalił go entuzjastycznie Pawlik. – Brawo, Pietieńka. Jesteśmy z ciebie dumni.
– Starałem się – powiedział skromnie Pietieńka. – Prawda, że ładnie wyszło? Mogę teraz zjeść coś smacznego?
– Oczywiście – zgodził się Pawlik. – Zuch, mądry chłopiec!
Po ciele Pietieńki przebiegł dreszcz, jego wnętrze zmętniało.
Widocznie to „coś smacznego” ameba brała prosto z korpusu statku.
Martin i Irina wymienili spojrzenia. Po prostu nie mogli uwierzyć, że właśnie znaleźli się na orbicie obcej planety, w obcym statku kosmicznym, który pilotowała genialna i jakże infantylna ameba!
– Irino, przyjmij moje gratulacje z okazji pierwszego lotu w kosmos – oznajmił Martin. – Czy zażądamy nadania nam tytułu kosmonautów?
Irina roześmiała się cichutko – i to było super.
– Za jakąś minutę klucznicy zaczną skok – powiedział Pawlik. – Przygotujcie się.
– A jeśli zauważą statek i zrozumieją, co chcemy zrobić?
Pawlik zaśmiał się.
– No cóż, sami wiecie, jak klucznicy rozwiązują problemy. W takim wypadku po prostu nic nie poczujemy!
5
Czekanie na śmierć to niezbyt przyjemne zajęcie. A jeśli wiesz, że nawet nie poczujesz jej przyjścia i nie zdążysz nic zauważyć, wtedy czekanie staje się podwójnie nieprzyjemne.
Chociaż, z drugiej strony, skazańcy pewnie by się z tym nie zgodzili…
Martin znajdował się już w różnych sytuacjach, nawet w takich, gdy szansa przeżycia wynosiła jeden do dwóch albo do trzech i dlatego odniósł się do tego czekania ze stoickim spokojem. Jedynym przejawem emocji było pocenie się oraz przemożne pragnienie wykrzykiwania wulgarnych przekleństw. Dłoń Iriny spociła się wcześniej niż jego ręka, Martin popatrzył na twarz dziewczyny i pojął – w tym momencie nie zgorszy jej najwulgarniejsze nawet przekleństwo. Gdy tylko to zrozumiał, pragnienie przeklinania znikło, podobnie jak strach. Najlepszym lekarstwem dla przestraszonego mężczyzny jest obecność przerażonej kobiety – świadomość, że obok ciebie jest ktoś słabszy, kto boi się znacznie bardziej, od razu dodaje odwagi.
Na szczęście oczekiwanie nie było długie. Nic nie zauważyli, hiperprzejście, podobnie jak śmierć, następuje szybko i bez teatralnych efektów. Tylko niebo wokół statku jakby zamrugało i delikatnie zmienił się rysunek gwiazdozbiorów. Trzy lata świetlne to w końcu nie tak wiele.
– Skoczyliśmy, skoczyliśmy! – wykrzykiwał radośnie Pietieńka. – Ścigam planetę, a ona ucieka!
Pilot miał rację – planeta rzeczywiście uciekała. Mały, żywy stateczek miał swój ciąg w stosunku do układu, do którego się przenieśli – i cały gwiezdny system kluczników odchodził w dal. Martinowi zaparło dech w piersiach, gdy za przezroczystym korpusem statku przemknęła – bo trudno to inaczej nazwać – zasnuta białymi obłokami planeta, i niemal natychmiast przemieniła się w oddalającą się kulę. Piłeczka tenisowa, ciśnięta ręką wielkoluda…
Ale mimo wszelkich dziwactw silnika kluczników, mimo infantylności bezzaryjskiego pilota, zarówno silnik, jak i pilot zasługiwali wyłącznie na pochwały. Planeta drgnęła i zaczęła się przybliżać, Pietieńka głośno komentował swoje działania, a Pawlik ochoczo wygłaszał pochwały i donośnie chichotał. Przeciążeń nie było, ale dało się wyczuć lekkie szarpnięcia. Minęło kilka minut – a może kilka sekund? – i statek ponownie zawisł na orbicie.
Ale planeta, która teraz znalazła się pod nimi, wyglądała inaczej, zaś brzeżek słońca, wysuwający się zza jej tarczy, był żółty, ciepły i absolutnie ziemski. Gamma Capelli. Planeta, z której wyszła ekspansja kluczników.
– Na razie żyjemy – oznajmił raźnie Pawlik. – Dziwne, ale przestrzeń wokół jest pusta. Nie widzę satelitów na orbicie, nie ma Stacji ani statków…
Martin zrozumiał, że bezzaryjczyk nie mówi o zwykłym wzroku – zapewne korzystał z jakiegoś systemu obserwacyjnego statku.
– Czy moglibyśmy się rozejrzeć? – zapytał.
– Oczywiście, przepraszam – tym razem Pawlik się nie wygłupiał. – Wyprowadzam na kopułę zsyntetyzowany obraz.
Przezroczysta kopuła nad ich głowami zrobiła się mlecznobiała i pojawił się obraz, nieuchwytnie sztuczny, jak w porządnej grze komputerowej albo wysokobudżetowym filmie w rodzaju Siódmego Epizodu Gwiezdnych wojen. Martin dostrzegł coś na kształt celownika, sunącego po kopule-ekranie. W celowniku obraz stawał się bardzo szczegółowy, pojawiały się jakieś malutkie znaczki, strzałki, kolorowe fiszki… „Celownik” sunął po ekranie z potworną szybkością.