– Tak.
Pawlik roześmiał się:
– Co za męstwo! Nie wyrządzę wam krzywdy, przyjaciele! Nadal uważam was za przyjaciół i sprzymierzeńców. Po prostu jesteście ograniczeni barierami rozumu. Martinie, strzelaj śmiało. Działania dynamiczne nie są w stanie wyrządzić krzywdy mojemu ciału, kula przejdzie na wylot.
– Nawet jeśli trafię w niebieski labirynt? – zmrużył oczy Martin.
– Nawet – zachichotał Pawlik. – Struktura przepuści kulę i będzie kontynuowała pracę.
– Wcale nie liczę na energię kinetyczną – wyznał Martin i nacisnął spust.
W małym pomieszczeniu kabiny wystrzał zabrzmiał miękko i głucho. W przezroczystym ciele bezzaryjczyka pojawił się kipiący ślad – jakby w wodę wetknięto rozpaloną igłę. Wrzący pas przeszedł prosto przez niebieski labirynt.
Kula przeszła na wylot, z mlaśnięciem przebiła kopułę i nie zostawiając śladu, odeszła w kierunku czarnych gwiazdolotów.
– Chi, chi, chi… – powiedział Pawlik. – Skórka. Koronka. Królowa sentencji. Esencja.
Przez chwilę milczał, a następne słowa zabrzmiały jakby całkiem na miejscu:
– Demencja, demencja! Chi, chi. Role, cienia, litania!
– Liczyłem na przejście energii kinetycznej w potencjalną – skomentował Martin i strzelił jeszcze dwa razy.
Wrzące pasy znowu przebiły niebieski labirynt. Bezzaryjczyk wydał cienki pisk i oznajmił:
– Ezh. Ohro. Aaaaa. Rooooo!
Korpus statku zawibrował.
Martin popatrzył na Irinę. Dziewczyna krzyczała, ale on nie słyszał krzyku, jakby świadomość filtrowała niepotrzebne dźwięki.
– Doprowadziłem go do szaleństwa – wyjaśnił Martin. – Wybacz, Irino, ale nie możemy pozwolić, żeby zniszczyli flotę.
– Pawlik ma teraz takie ciekawe myśli! – oznajmił urażony pilot Pietieńka. – Dlaczego tylko on? Ja też chcę!
– Wysadź nas na planecie kluczników – powiedział Martin. – Na tej, na której byliśmy na początku. A ja sprawię, że twoje myśli będą równie ciekawe.
– A stateczki? – zapytał urażony Pietieńka.
– Potem – Martin mówił łagodnie, jak do ludzkiego dziecka. – Potem powrzucasz stateczki w słońce. Najpierw odwieź nas z powrotem.
– Nie oszukasz mnie? – dopytywał się Pietieńka.
Krzyk Iriny dotarł do świadomości Martina w momencie, gdy dziewczyna przestała krzyczeć i zapytała:
– Po co? Po co to zrobiłeś? Idioci!
Martin popatrzył na nią i poważnie wyjaśnił:
– Żeby pozostałe statki kluczników nie rozniosły na pył Bezzaru i Ziemi. On nie rozumie wielokomórkowców. Nie rozumie pojęcia „zemsta”.
Irina zamknęła oczy. Skinęła głową i wyszeptała:
– Chcę stąd odejść. Martin… Coś się dzieje…
– Ludzie – odezwał się zakłopotany Pietieńka. – Nie zdołam odwieźć was na tamtą planetę. Przepraszam. Te kawałeczki metalu, które rozpędziłeś, dotarły do czarnych statków i uderzyły w kadłub. Statki ożywają.
Martin popatrzył na ekran-kopułę w momencie, gdy girlandy czarnych statków otuliły się przezroczystym białym światłem. Pawlik wesoło bulgotał, „celownik” obserwacyjny miotał się po ekranie, nie zatrzymując się na żadnym punkcie, niczym wzrok niemowlęcia, które jeszcze nie patrzy rozumnie.
To, co mieli przed sobą, nie było cmentarzem. I mimo znikomości ołowianych pocisków, nieznane mechanizmy odebrały uderzenia w kadłub jako atak.
– Ojejej! – zawołał Pietieńka! – Będziemy walczyć! A potem umrzemy, wszyscy umrzemy! Tylko dziewczyna nie umrze, bo jest jej jeszcze dużo, a nas jest mało…
Statek odrzuciło w bok i raczej nie był to efekt przesunięcia Wszechświata. Przeciążenie przejechało po ciele Martina niczym walec. Ściągało ich do czarnych statków, połyskujących martwym światłem. Czy Martinowi się zdawało, czy jeden ze statków rzeczywiście rozpadł się na dwie połówki?
– Martin! Martin!
Popatrzył na Irinę, już domyślając się, co ona powie.
– Boję się! – krzyknęła dziewczyna. – Boję się tych statków!
– Spokojnie – powiedział Martin. – Spokojnie! Mamy szansę!
– Nie chcę – krzyczała Irina, szamocząc się w szczelnym kokonie. – Nie chcę tam iść! Pomocy! Zrób coś!
– Pomóc ci? Chcesz się przestać bać? – zapytał wesoło Pawlik. – Na zawsze?
– Tak!
Martin strzelił do Pietieńki, ale statkiem rzucało tak, że nie udało mu się trafić w niebieski labirynt za pierwszym razem. Najpierw krzyknęła Irina. A potem nastąpił silny wstrząs i Martin stracił przytomność.
Część szósta
Prolog
W każdym człowieku tkwi strach przed ciemnością – będący echem czasów pierwotnych. Jedni ludzie są go prawie pozbawieni, innym udaje się z nim walczyć, a jeszcze inni w ciemności przestają nad sobą panować i wpadają w panikę.
Martin po prostu nie lubił ciemności. Nie wypatrywał w ciemnych kątach zarysów zaczajonych bandytów czy potworów, lubił spacerować po uśpionym mieście i kąpać się nocą w ryczącym, niewidocznym oceanie, gdy jedynym punktem orientacyjnym jest szum przyboju i blask gwiazd na niebie. Ale nie podobała mu się ta nieunikniona negacja, którą niesie ze sobą ciemność. Przecież ciemność to przede wszystkim zwolnienie z prawa do patrzenia.
I teraz, siedząc w nieprzeniknionych ciemnościach nie wiadomo gdzie i czekając nie wiadomo na co, Martin nie wpadł w panikę. Obmacał już rękami swoją celę (bo jak inaczej można nazwać małe, zamknięte, ciemne pomieszczenie?) i stwierdził, że podłoga sprężynuje, do sufitu nie można sięgnąć ręką, a ściany są miękkie i nie ma na nich żadnych szwów czy śladów drzwi.
Jedno było pewne – gdzieś za tymi ścianami są klucznicy.
A teraz Martin myślał o Irinie. O tej histerii, w którą dziewczyna wpadła po ataku czarnych statków.
Szczerze mówiąc, to była dziwna histeria. Wiedząc, że nasuwają się na nich tysiące gigantycznych statków, z których każdy prawdopodobnie może zniszczyć całą planetę, Martin wcale się nie bał. Wycelowana w twarz lufa, pędzący z naprzeciwka samochód czy agresywny typ, który zaczepił cię późną nocą – oto powody do strachu, zdrowego, naturalnego i mobilizującego siły.
A dziesięć tysięcy statków o kilometrowej średnicy? To nawet nie jest zabawne. W tym momencie skala po prostu przestaje istnieć. Wiele kobiet wpada w panikę na widok myszy lub pająka, ale Martin był absolutnie przekonany, że zjawiskami na skalę kosmiczną nie sposób ich wystraszyć.
Irina, wpadając w histerię, osiągnęła to, co chciała: na wpół obłąkany pilot Pietieńka spełnił jej prośbę. Miękkie kokony „foteli” rzeczywiście umiały niewolić i miażdżyć swoich „podopiecznych”.
Cóż, w jakimś sensie dla Iriny śmierć faktycznie nie istniała – przynajmniej na razie. Dwie pozostałe kopie (jeśli oczywiście jeszcze żyją) zyskają pamięć nieżyjącej Iriny… Jego Iriny. Ale czy to wystarczający powód, by kończyć życie samobójstwem?
Pięć śmierci Iriny Połuszkinej wirowało teraz w głowie Martina.
Pierwsza. Oszalały khannan, dobroduszna, niemal rozumna istota, jedna z tych, z którymi dzieci na Bibliotece bawią się jak z psami.
Druga. Przypadkowa strzelanina i śmierć od kul tajemniczego kowboja, który wyraźnie polubił Irinę.
Trzecia. Znów przypadkowy strzał przyjaciela, który był przeznaczony dla Martina, a dostał się Irinie.
Czwarta – wyjątkowo głupia. Żeby pośliznąć się na krwi i upaść na miecz geddara!
Piąta. Histeryczna prośba, spełniona przez obłąkaną amebę.
Jeśli nawet początkowo Martin podejrzewał, że Irina ginie na skutek czyjegoś (na przykład kluczników) działania, to trzecia, a zwłaszcza czwarta śmierć Iriny zachwiały tą pewnością. Musiałby założyć, że klucznicy mają władzę nad losem i przypadkiem, że to oni sprawili, że dziewczyna pośliznęła się i upadła na miecz! To już nie potęga, to wszechmoc! Przy takich możliwościach urządzanie strzelaniny na pokojowej, kolonialnej planecie czy szczucie khannana po prostu nie miałoby sensu!