– Fatum – powiedział Martin na głos. – Los.
Zastanowił się chwilę i dodał:
– Karma.
Mówi się czasem „ten człowiek to długo nie pożyje”, albo „stoi jedną nogą w grobie”. Zazwyczaj określa się w ten sposób ludzi nieuleczalnie chorych, ale czasem absolutnie zdrowy człowiek budzi takie myśli. Swoją intuicją oraz umiejętnością wyczuwania takich ludzi lubią się chełpić tak zwani jasnowidze i prorocy małych, acz wojowniczych sekt. Do wypowiedzi w rodzaju: „Gdy tylko zobaczyłem kapitana mającego wkrótce zatonąć statku, od razu zrozumiałem – długo nie pożyje” – Martin zawsze odnosił się bardzo sceptycznie, a nawet z rozdrażnieniem – znaleźli się prorocy po fakcie. Ale teraz gotów był przyznać, że ludzie, na których śmierć odcisnęła swoje piętno, rzeczywiście istnieją i widocznie niektórzy naprawdę wyczuwają grożący im los.
Niestety, Martin potrzebował aż pięciokrotnego powtórzenia, by wreszcie zapamiętać lekcję.
Być może Jurij Siergiejewicz miał rację i Martin rzeczywiście występował w charakterze katalizatora? Mimo wszelkich prób chronienia Iriny?
Być może…
Martin oparł brodę na kolanach i objął głowę rękami. Myślał. Próbował zrozumieć, co ma robić dalej, choć nie miał żadnej pewności co do tego „dalej”.
A potem zauważył słabe światło, przeciskające się przez palce. Podniósł głowę i zobaczył, że na przeciwległej ścianie celi pojawił się cienki, jasny prostokąt – zarys uchylonych drzwi.
Nieznani „strażnicy” uznali, że celę można otworzyć.
Martin wstał, prostując zdrętwiałe nogi, i podszedł do świecącego konturu. Nie znalazł żadnej klamki, więc po prostu pchnął drzwi, które otworzyły się posłusznie.
Korytarz. Niemalowane ściany z jasnego drewna, drewniana podłoga, a na suficie albo okna z matowym szkłem, albo lampy. Martin popatrzył na siebie – miał ubranie, ale brakowało butów. I oczywiście rewolweru.
– Mogę wyjść? – rzucił w przestrzeń, ale nie doczekał się odpowiedzi. Dobrze. Kto się nie schował, ten kryje.
Zaczął iść korytarzem, na końcu znalazł jeszcze jedne drzwi, tym razem z okrągłą, drewnianą gałką.
– Puk-puk – powiedział Martin, stukając w drzwi kostkami palców. – Mogę wejść? Uwaga, wchodzę…
Martin otworzył drzwi i wszedł na zalaną słońcem, nieoszkloną werandę. Poczuł lekki powiew wiatru.
Gdzieś nieopodal szumiała woda. Nie morze, nie strumień, raczej rzeka – brzmiało to jak równy, silny huk górskiej rzeki. Drzewa, nie przypominające ziemskich, ale z zielonymi liśćmi, podobnym pniem i podobnymi gałęziami, skrywały rzekę przed Martinem.
Na środku werandy stał okrągły, duży stół zastawiony potrawami. Jeden z dwóch prostych, drewnianych foteli o nietypowym kształcie był pusty.
Na drugim siedział wysoki, smukły klucznik.
Odprowadzany jego zamyślonym spojrzeniem, Martin zatrzymał się na progu. Klucznik nie przeciągał milczenia.
– Smutno tu i samotnie – powiedział. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.
Martin nawet się specjalnie nie zdziwił.
Jakoś nie mógł uwierzyć w przesłuchanie, prowadzone przez kluczników. W dożywotnie więzienie lub rozstrzelanie tym bardziej.
– Czy mógłbym coś zjeść? – zapytał Martin. – Ostatnim moim posiłkiem był befsztyk z ameby, w dodatku jakiś czas temu.
Rzecz jasna, klucznik nie odpowiedział. Ale nalał do swojej szklanki pomarańczowego płynu z karafki.
Martin usiadł przy stole z twardym postanowieniem niezadawania pytań – bo i po co? – i nieudzielania odpowiedzi – z czystej złośliwości.
Ale klucznik nie nalegał na prowadzenie konwersacji. Siedział, pił sok i obserwował jedzącego Martina.
Mimo naturalnego lęku przed niewiadomą oraz napięcia, przygotowane potrawy bardzo Martinowi smakowały. Jako w głębi duszy konserwatysta, egzotyczną kuchnię innych planet Martin traktował z dużą ostrożnością. Oczywiście, jeśli nie miał wyboru, mógł zjeść na obiad dziwaczne mięczaki, befsztyk z ameby lub owoce o nieprzyjemnym kształcie i zapachu. W końcu ziemska kuchnia też obejmuje zgniłą płetwę foki, która pół roku przeleżała w ziemi czukockiej, lekko przysmażoną szarańczę po beduińsku, mózg żywej małpy po tajsku, słynne marmurkowe jaja oraz inne specjały kuchni chińskiej.
Zresztą, najbanalniejsze dania nieprzyzwyczajonemu człowiekowi mogą wydawać się niezbyt apetyczne. Martin pamiętał, z jakim przerażeniem przyglądał mu się znajomy obcokrajowiec, gdy Martin jadł kaszę gryczaną z mięsem; znał dziewczynę, która wpadała w histerię na widok czarnego kawioru, a jego ukochany wujek, człowiek o rozległych upodobaniach gastronomicznych oraz wielki patriota, nie mógł bez wstrętu patrzeć na typowe rosyjskie danie – owsiany kisiel.
Zaserwowane przez kluczników potrawy były jednocześnie egzotyczne i przyjemne dla oka. Plastry delikatnego, różowego mięsa – najprawdopodobniej ryba – zostały lekko przysmażone i polane aromatycznym kwaskowym sosem. Małe gotowane kulki mogły być ziemniakami, ale w smaku wyczuwało się zapach świeżo pieczonego chleba. Przejrzysty bulion również wyglądał apetycznie – pływały w nim kostki rozgotowanych, nie znanych Martinowi warzyw i długie, cienkie paski twardego mięsa – doskonały kontrast konsystencji i smaku. Pomarańczowa ciecz okazała się sokiem, ale nie słodkim, lecz słonym, w rodzaju pomidorowego.
W głębi duszy Martin wiedział, że wygląd zewnętrzny może być bardzo mylący. Pozornie roślinny sok mógł być wydzieliną jakiegoś gigantycznego, krostowatego robala, twarde paski w bulionie wygotowaną skórką larw, a kwaśny sos – nalewką na przemielonych dżdżownicach.
Ale Martin odpędził te nieprzyjemne myśli, jadł z apetytem i został nagrodzony słowami klucznika:
– Te potrawy są maksymalnie bliskie człowiekowi pod względem smaku, wyglądu i pochodzenia. Mnie również smakują.
Martin skinął głową z wdzięcznością. Klucznicy czasem odpowiadali – ale tylko na nie zadane pytania. Coś w ich zachowaniu przypominało rozpuszczone dzieciaki, które nigdy nie spełnią bezpośredniego polecenia, a jednocześnie mogą być miłe i serdeczne z własnej inicjatywy.
– Smutno tu i samotnie – powiedział od razu klucznik, jakby wstydząc się własnej serdeczności. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.
Martin odstawił szklankę z sokiem i skinął głową.
– Chcę opowiedzieć o osieroconych dzieciach – zaczął. – Zdarza się, że dzieci tracą rodziców…
Klucznik czekał.
– Nie wiem dokładnie, dlaczego zniknęli ich rodzice – ciągnął Martin. – Czasem tak bywa. Katastrofa… czyjaś zła wola… i dzieci zostają same. Wcale nie były podobne do rodziców – świat się zmienił, a jedyne, co rodzice mogli im dać, to możliwość przeżycia w nowym świecie. I pamięć. O świecie, który odszedł, o przodkach, którzy zginęli. O tym, że one muszą być inne. Nieważne, lepsze czy gorsze – po prostu inne. I dzieci poczuły się urażone.
Wierz mi, kluczniku, dziecięca uraza to straszna rzecz! Łatwiej rozwiązać zagadkę Biblioteki, niż zgłębić tajniki dziecięcej duszy. Dumni geddarowie wychowują khannanów na istoty rozumne i najbardziej na świecie boją się je obrazić. Arankowie, nieustraszeni i mądrzy, niczego nie odmawiają swoim dzieciom… Może zrozumieli, jak dziecięce łzy odbijają się w przyszłości? Aborygeni z Prerii 2 również są obrażeni na złych bogów, którzy porzucili ich przodków… Ale oni noszą urazę w sobie – a te osierocone dzieci postanowiły rzucić wyzwanie złym bogom. Rasa dio-dao, posiadając pamięć przodków, straciła swoją historię i zachowała jedynie skostniałe rytuały – a te dzieci pamiętały Armageddon, który odebrał im rodziców…