Wówczas Martin wybrał Ziemię i Moskwę.
1
Miasto przywitało Martina ulewnym deszczem. Ukośne strumienie waliły w kałuże, tworząc fontanny bryzgów, z dachów chlustały wodospady, deszcz rozgonił niemal wszystkich pikietujących. Tylko mężczyzna z plakatem „Gala, wróć!” z uporem sterczał przed Stacją. Stary parasol, ponury i czarny, miał kilka złamanych drutów i woda spływała na porzuconego męża (zresztą, skąd wiadomo, że męża?), lała mu się za kołnierz i ściekała po plakacie. Pomarańczowy marker, którym napisano beznadziejne i pozbawione adresu wezwanie, już się rozpłynął, przemieniając litery w oryginalny eksperyment kaligraficzny.
Martin podszedł do wolnego punktu. Klucznicy nie oddali mu butów i teraz usiłował kroczyć po kałużach z całą nonszalancją, na jaką było go stać. W końcu chodzenie boso zabronione jest jedynie w metrze.
Naprzeciwko zmokniętego mężczyzny Martin zatrzymał się na chwilę. Spotkali się wzrokiem i mężczyzna lekko skinął głową – jakoś tak krzepiąco, jakby on i Martin znali się od dawna, jakby nie trzeba było żadnych słów i wystarczyło jedynie przyjacielskie spojrzenie.
– Powodzenia – wyszeptał Martin samymi wargami.
– Dziękuję – równie bezdźwięcznie odparł mężczyzna. Martin podszedł do pogranicznika, nudzącego się pod przezroczystym daszkiem, i podał paszport.
Nie patrząc na dokument, pogranicznik zerknął pod swój kontuar.
– To prawda, nazywam się Martin Dugin – przyznał Martin.
– Nie będzie pan stawiał oporu? – zapytał funkcjonariusz. Był bardzo młody i chyba się denerwował. A może przeciwnie, starał się wprowadzić procedurę zatrzymania w jakieś żartobliwe, życiowe koleiny?
– Ależ uchowaj Boże – rzekł Martin. – Po co?
Pogranicznik zawahał się. Nacisnął jakiś przycisk pod kontuarem, ale ochrona wcale nie miała zamiaru wychodzić na deszcz. Burdel, wszędzie burdel…
– Broń? – zapytał.
– Klucznicy zabrali – poskarżył się Martin. – Porządny rewolwer, ulubiony, można powiedzieć. I buty… wyobraża pan sobie?
Pogranicznik ostrożnie opuścił wzrok, studiując bose nogi Martina, pokrywające się równomierną warstwą błota. Idealny moment, żeby go walnąć w głowę i uciec – gdyby Martin miał zamiar uciekać.
– A to dranie – zdumiał się szczerze pogranicznik. – Ale dlaczego buty?
– Też się dziwię – stwierdził Martin.
Wreszcie podeszła ochrona. Zmieszany funkcjonariusz zmienił ton i ostro polecił:
– Pójdzie pan z nimi, obywatelu. I bez wygłupów!
– Ależ ja jestem posłuszny jak baranek – prychnął Martin. Na wszelki wypadek założył ręce za plecy i poszedł – między swoimi konwojentami – do zarządu straży granicznej, zajmującej dwa pierwsze piętra najbliższego domu mieszkalnego.
Jurij Siergiejewicz przyjechał dopiero wieczorem, gdy Martin dojadał więzienną zupę. Musiał przyznać, że zatrzymanych przy wyjściu ze Stacji traktowano bardzo przyzwoicie. Umieszczono go w czystej, pojedynczej celi o standardzie europejskim – z muszlą klozetową, łóżkiem i małym zakratowanym okienkiem. Jedzenie też było nie najgorsze – na poziomie stołówki zakładowej. W końcu trafiali tu najróżniejsi zatrzymani – zachodni turyści, którzy po drodze do domu postanowili odwiedzić egzotyczną Rosję, ale zapomnieli o wizach, i nasi obywatele, niezbyt biedni, którzy zgubili paszporty na pylistych ścieżkach odległych planet.
Martin zjadł pozbawiony smaku, ale odżywczy kotlet rybny, zostawiając jedynie makaron i spróbował „sałatki letniej” (ogórki i pomidory z olejem roślinnym). Nie odmówił sobie nawet kawy rozpuszczalnej o niewiarygodnym kolorze i zapachu. I właśnie przy ostatnich łykach napoju zjawił się Jurij Siergiejewicz. Zręcznie wśliznął się przez uchylne drzwi, warknął na strażników, żeby zapewnili im prywatność, i zaczął popielić Martina wzrokiem.
– O, a ja już wszystko zjadłem – zmartwił się obłudnie Martin. – Zostało trochę makaronu, może się pan skusi? Mamy tu właśnie kolację…
Jurij Siergiejewicz z dużą wprawą chwycił go za kołnierz i potrząsnął.
– Co ty wyprawiasz, do ciężkiej cholery?!
Czekista był nie na żarty rozzłoszczony, więc Martin odpowiedział uczciwie:
– Na miarę swoich sił ratuję Wszechświat. Jak tam na zewnątrz, ciągle oberwanie chmury?
Jurij Siergiejewicz od razu go puścił, uspokoił się i usiadł na starannie zasłanym łóżku. Jako człowiek przewidujący, Martin od razu pościelił, chociaż liczył na nocleg w przyjemniejszym miejscu.
– Nie. Zwykła ulewa. I lokalna, pod Moskwą świeci słońce.
– A nad innymi Stacjami?
– Sprawdzali, wszystko w porządku. W Nowosybirsku jasno, w Krasnodarze deszczyk, ale już się kończy, w Stanach… – Jurij Siergiejewicz przerwał i krzyknął oburzony: – Co ja się tu przed tobą melduję? Mów mi zaraz, gdzieś był i coś robił?
– Na pierwszej Stacji kluczników – powiedział niewinnie Martin. – Zgodnie z pańską sugestią.
– Niczego nie sugerowałem – powiedział szybko Jurij Siergiejewicz.
– Spokojnie, przecież nie mówię tego oficjalnie… – uspokoił go Martin. – Nie sugerował pan, to w porządku – nigdzie nie byłem i niczego nie wiem.
Jurij Siergiejewicz westchnął:
– Co się dzieje na Bezzarze?
– Wszystkie znaczące rzeczy już się wydarzyły – odparł Martin. – Bezzaryjczycy skonstruowali statek kosmiczny, wykorzystując technologię kluczników i przerzucili go do Gammy Capelli.
– Dlaczego właśnie tam? – zdumiał się czekista.
– Dlatego, że to ojczyzna kluczników. Ameby postanowiły ją zniszczyć… czy raczej doprowadzić całą wodę na planecie do bezzaryjskiej postaci. Niezła dywersja, co?
Jurij Siergiejewicz zbladł.
– Niech się pan nie denerwuje – zlitował się nad nim Martin. – Dywersja nie doszła do skutku. Odnaleźliśmy słynną flotę czarnych gwiazdolotów, która znajdowała się przy sąsiedniej planecie, ale zastrzeliłem bezzaryjczyka i…
– My? Ty? – wykrzyknął Jurij Siergiejewicz.
– Ja, on, on, ona – wyliczył z niewinną miną Martin. – Dwie ameby, ja i Irinka. To co, pogadamy w bardziej przytulnym miejscu? Czy mam zacząć walić głową w ścianę, domagać się adwokata i pisać petycje do sądu w Hadze?
– Przecież jest pan rozsądnym człowiekiem… – powiedział Jurij Siergiejewicz, nie z groźbą, raczej aluzyjnie.
– Przecież nic mi nie zrobicie – wzruszył ramionami Martin. – Nie będzie mnie pan bił ani wstrzykiwał narkotyków. A wie pan, dlaczego?
Jurij Siergiejewicz postanowił zabawić się w klucznika i nie odpowiedział.
– Dlatego, że pan też jest rozsądnym człowiekiem – oznajmił Martin. – I wierzy pan w moje słowa. Chodzi o to, że najwidoczniej mam szansę uratować galaktykę. Jakoś tak wyszło… – dodał skromnie.
– Czego chcesz? – spytał Jurij Siergiejewicz po chwili milczenia. Nawet wyjął z kieszeni mały notes.
– Nowy bębenek, prawdziwą szablę, czerwony krawat i małego buldoga… – zaczął wyliczać Martin. – I chciałbym się ożenić…
Jurij Siergiejewicz oderwał długopis od papieru i utkwił wzrok w nowym Tomku Sawyerze.
– Chcę do domu! – Martin pozwolił sobie na podniesienie głosu. – Po co wam to całe zatrzymanie? Tak jakby nie nakłaniał mnie pan do wyruszenia na Bezzar! Czy ja się ukrywałem? Czy wyszedłem z Wrót w Nowym Jorku i poprosiłem o azyl polityczny? Czy stawiałem opór tym chłopaczkom na punkcie granicznym? Chcę do domu! Chcę się umyć i napić porządnej kawy z koniakiem! A potem chcę z panem poważnie porozmawiać.