Выбрать главу

– To prawda – przyznał Sandy.

– Ja – ciągnął rabin – urodziłem się na amerykańskim Południu. Przyszedłem na świat czternaście lat po tragedii wojny secesyjnej. Mój ojciec za młodu walczył w szeregach Konfederacji. Ojciec mojego ojca w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku przyjechał z Niemiec i osiedlił się w Karolinie Południowej. Był obwoźnym handlarzem. Miał wóz z koniem, nosił długą brodę i handlował ze wszystkimi, czy to byli czarni, czy biali. Słyszałeś kiedy o Judzie Benjaminie?

– Nie, proszę pana – odparł Sandy, ale znów zreflektował się natychmiast i zapytał: – A wolno wiedzieć, kto to był?

– To był Żyd, który w rządzie Konfederacji zajmował pierwsze miejsce po Jeffersonie Davisie. Sprawował u Davisa funkcje prokuratora generalnego, sekretarza wojny i sekretarza stanu. Przed secesją Południa zasiadał w Senacie USA jako jeden z dwóch senatorów Karoliny Południowej. W mojej opinii, przyczyna rozpętania wojny przez Południe nie była ani zgodna z prawem, ani moralna – mimo to zawsze darzyłem Judę Benjamina najwyższym szacunkiem. Żyd był za jego czasów rzadkością w Ameryce, zarówno na Północy, jak i na Południu, niech ci się jednak nie zdaje, że nie trzeba było wówczas walczyć z antysemityzmem. Mimo to Juda Benjamin wspiął się na szczyty władzy w rządzie Konfederacji. Po przegranej wojnie przeniósł się za granicę i został wybitnym prawnikiem w Anglii.

W tym miejscu matka wycofała się do kuchni – pod pretekstem dopilnowania kolacji – a ciotka Evelyn rzekła do Sandy’ego:

– Nadszedł chyba właściwy moment, abyś pokazał rabinowi swoje rysunki z farmy.

Sandy wstał i podszedł do fotela gościa z plikiem szkicowników, które przez lato zapełnił rysunkami, a od początku spotkania dłonie trzymał na kolanach.

Rabin wziął jeden z nich i oglądał powoli, strona po stronie.

– Powiedz rabinowi coś o każdym obrazku – zachęciła mojego brata ciotka Evelyn.

– To jest stodoła – poinformował Sandy. – Tutaj rozwiesza się zebrany tytoń do suszenia.

– No tak, stodoła jak się patrzy, pięknie narysowana. Bardzo podoba mi się kontrast światła i cienia. Masz wielki talent, Sanfordzie.

– A tak wygląda tytoń rosnący na plantacji. Jak widać, roślina ta ma kształt trójkąta. Jest dużych rozmiarów. Ta ma jeszcze kwiat na czubku. Ten kwiat się potem ścina.

– A ten pęd tytoniu z torebką na czubku? – zaciekawił się rabin, przewróciwszy kolejną stronę. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

– Tak pozyskuje się ziarno. To jest roślina nasienna. Okrywa się kwiatostan papierową torbą i ciasno zawiązuje. Dzięki temu spełnia on swoją rolę.

– Świetne, doskonałe – pochwalił rabin. – Nie jest łatwo narysować roślinę wiernie, a zarazem uczynić rysunek dziełem sztuki. Jak pięknie zacieniowane są spodnie strony liści. To doprawdy znakomite.

– A to jest, oczywiście, pług – objaśniał dalej Sandy. – To motyka, ręczne narzędzie do pielenia. Chociaż pielić można również s, i mymi rękami.

– A ty dużo pieliłeś? – zagadnął żartobliwie rabin.

– O raju! – odparł Sandy, na co rabin Bengelsdorf uśmiechnął się i wcale już nie wyglądał groźnie. – A to pies – ciągnął Sandy. – Pies Orina, właściwie suka. Tutaj śpi. A to jeden z Murzynów, Stary Henry. Tu widać same jego ręce. Uważam, że mają własny charakter.

– A to kto?

– Brat Starego Henry’ego, Clete.

– Podoba mi się twoje ujęcie tej postaci. Widać, jaki zmęczony jest ten przygarbiony człowiek. Znam takich Murzynów, wychowałem się wśród nich i mam dla nich wiele szacunku. A to co znowu? Z tymi cylindrami?

– Wewnątrz jest człowiek, który spryskuje tytoń przeciwko szkodnikom. Musi być szczelnie ubrany od stóp do głów, w gruby kombinezon i wielkie rękawice, żeby się nie poparzył. Preparat owadobójczy tryskający z tych cylindrów jest silnie żrący. To drobny pył zielonego koloru, który osiada też na kombinezonie robotnika. Starałem się narysować ten pył, rozjaśnić miejsca, w których osiadł, ale chyba mi nie wyszło.

– Nie wątpię, że bardzo trudno jest narysować pył – rzekł rabin, odwracając kartki coraz szybciej i dochodząc wreszcie do końca szkicownika. – Doświadczenie pobytu w Kentucky nie poszło, jak widać, na marne, co, młodzieńcze?

– Było mi tam wspaniale – odparł Sandy.

Wówczas mój ojciec, który dotąd siedział nieruchomo na kanapie, ustąpiwszy swój ulubiony fotel rabinowi, wstał i oświadczył:

– Muszę pomóc Bess.

Wyrzekł to takim tonem, jakby oznajmiał: „Teraz wyskoczę oknem i zabiję się”.

– Żydzi Ameryki – pouczył nas rabin przy kolacji – są niepodobni do jakiejkolwiek innej wspólnoty żydowskiej w historii świata. Mają największe możliwości, jakie świat współczesny zaoferował naszemu narodowi. Żydzi amerykańscy mogą w pełni uczestniczyć w życiu społecznym swego kraju. Nie muszą już mieszkać oddzielnie jako odseparowane od reszty społeczeństwa wspólnoty pariasów. Wymaga to tylko odwagi, jaką okazał syn państwa, Sandy, wypuszczając się samotnie w nieznane rejony Kentucky, aby przepracować tam lato w charakterze pomocnika na farmie. Uważam, że zarówno Sandy, jak i każdy inny żydowski chłopiec uczestniczący w programie Zwykli Ludzie, mogą służyć za wzór nie tylko żydowskim dzieciom dorastającym w tym kraju, ale i wszystkim dorosłym Żydom. To nie jest tylko moja wizja, lecz i wizja prezydenta Lindbergha.

Zabrzmiało to jak wyjątkowo niemiły zgrzyt. Nie zapomniałem jeszcze, jak w Waszyngtonie mój ojciec stawił czoło kierownikowi hotelu i chamowatemu policjantowi – byłem więc prawie pewien, że słysząc w swoim domu wymówione z szacunkiem nazwisko Lindbergha, postawi się też Bengelsdorfowi.

Ale rabin to jednak rabin, więc zmilczał.

Moja matka i ciotka Evelyn podawały do stołu. Na kolację były lizy dania i świeżutkie ciasto marmurkowe, upieczone przez matkę po południu. Jedliśmy z „lepszej” zastawy, „lepszymi” sztućcami, no i oczywiście w pokoju stołowym, gdzie leżał nasz najlepszy dywan, stały najlepsze meble, na stole leżał najlepszy obrus, i gdzie my sami zasiadaliśmy tylko w największe święta. Z mojego miejsca przy stole widać było fotografie zmarłych członków rodziny, zgrupowane na etażerce pełniącej rolę domowego mauzoleum. Zdjęcia w ramkach przedstawiały dwóch moich dziadków, babcię ze strony matki, ciotkę i dwóch stryjów, z których jednym był stryjek Jack, ojciec Alvina, ukochany starszy brat mojego ojca. Przywołane przez rabina Bengelsdorfa nazwisko Lindbergha kompletnie zamąciło mi w głowie. Rabin rabinem, ale przecież w tej samej chwili mój kuzyn Alvin przebywał w kanadyjskim szpitalu wojskowym w Montrealu, gdzie uczyli go chodzić na sztucznej nodze, bo swoją własną stracił w walce z Hitlerem – nie mogłem więc pojąć, dlaczego każe mi się w domu (gdzie nigdy nie wolno mi było nosić najlepszych ubrań) włożyć jedyny krawat i jedyną marynarkę, jakie miałem, aby wywrzeć jak najlepsze wrażenie na tym właśnie rabinie, który przyczynił się do wyboru prezydenta przyjaźniącego się z Hitlerem. Jak miało mi się nie zamącić w głowie wobec hańby i chwały ucieleśnionej w jednej i tej samej postaci? Coś, co najważniejsze, bezpowrotnie legło w gruzach, wytykano nam, że nie jesteśmy Amerykanami, za jakich się uważaliśmy – a jednocześnie siedzieliśmy w blasku żyrandola z rżniętego szkła, w otoczeniu ciężkich, ciemnych mebli stołowego pokoju, i jedliśmy popisową pieczeń mojej matki w towarzystwie pierwszego słynnego człowieka, który gościł w naszych progach.