Выбрать главу

– To normalne – powiedziała, gdy skręciliśmy za róg ulicy, kierując się do przejścia podziemnego, za którym stała już kolejka do autobusu numer 14. – To całkiem naturalne, że człowiek się martwi. Wszyscy się martwimy.

Zaprzeczyłem, jakobym się martwił, i niespodziewanie złapałem się na tym, że wypatruję na przystanku odpowiedniej osoby do śledzenia. Z przystanku przed stacją Penn odjeżdżało co najmniej dwanaście autobusów i tak się złożyło, że akurat gdy stanęliśmy z matką w kolejce do „czternastki”, pasażerowie wsiadali do autobusu z Vailsburg do odległego North Newark. Natychmiast wypatrzyłem odpowiedniego typa: biznesmena z aktówką, który – choć nie byłem takim mistrzem w ocenie fizjonomii jak Earl – nie wyglądał mi na Żyda. Mogłem jednak podążyć za nim tylko tęsknym wzrokiem, patrząc, jak wsiada, znika za zamkniętymi drzwiami i odjeżdża, nieśledzony przeze mnie z tylnego siedzenia. Gdy jechaliśmy już swoim autobusem, matka poprosiła:

– Powiedz mi, co cię niepokoi.

Ponieważ milczałem, zaczęła tłumaczyć mi zachowanie Alvina na stacji.

– Alvin się wstydzi. Wstydzi się, że oglądamy go na wózku inwalidzkim. Kiedy stąd wyjeżdżał, był silny i niezależny. Teraz chciałby się schować, wrzeszczeć, kląć – to dla niego straszne. Straszne jest też dla chłopca takiego jak ty, widzieć dorosłego kuzyna w tym stanie. Ale wszystko się zmieni. Kiedy tylko Alvin zrozumie, że nie ma powodu się wstydzić ani swojego wyglądu, ani tego, co mu się przytrafiło, przybierze z powrotem na wadze, zacznie chodzić, gdzie zechce, na sztucznej nodze i będzie wyglądał tak, jak go pamiętasz sprzed wyjazdu do Kanady… Ulżyło ci trochę? Podniosłam cię na duchu?

– Nie trzeba mnie podnosić na duchu – odparłem, chociaż bardzo chciałem zapytać matkę: „A ten jego kikut, co to znaczy, że się rozwalił? Będę musiał go oglądać? Będę musiał go dotknąć? Czy oni mu to kiedyś wyleczą?”.

W pewną sobotę, parę tygodni wcześniej, pomagałem matce w piwnicy rozpakowywać kartony z rzeczami Alvina, które ojciec uratował z pokoju przy Wright Street po jego ucieczce do armii kanadyjskiej. Co tylko można było, matka wyprała na tarze w kamiennej kadzi podzielonej na dwie części – w jednej mydliny, w drugiej woda do płukania – po czym, sztuka po sztuce, wkładała czyste rzeczy do wyżymaczki, a ja kręciłem korbą, wyciskając z nich wodę. Nienawidziłem wyżymaczki: każda sztuka bielizny wychodziła spomiędzy jej rolek jak przejechana przez ciężarówkę. Gdy schodziłem do piwnicy, wszystko jedno w jakiej sprawie, ze strachu nigdy nie odwracałem się tyłem do tego urządzenia. Teraz jednak zacisnąłem zęby i wrzucałem kolejne mokre, sprasowane płachty do kosza na bieliznę, który następnie zataszczyłem na górę, żeby matka mogła rozwiesić pranie na sznurach za domem. Podawałem lej spinacze do bielizny, a ona wychylała się przez okno, wieszając rzeczy sztuka po sztuce. Wieczorem tego samego dnia, po kolacji, matka prasowała w kuchni koszule i piżamy, które razem z nią zebrałem ze sznura, a ja siedziałem przy stole, składając w kostkę bieliznę Alvina i zwijając w kulki jego skarpetki – robiłem wszystko, żeby sprawy przybrały pomyślny obrót, starając się być najgrzeczniejszym chłopcem na świecie, o wiele, wiele grzeczniejszym niż Sandy – grzeczniejszym nawet od samego siebie.

Następnego dnia po szkole musiałem aż w dwóch turach zanieść dobre jeszcze ubrania Alvina do krawca za rogiem, u którego mieściła się również pralnia chemiczna. Odebrałem je parę dni później i wszystko – płaszcz, garnitur, kurtkę sportową i dwie pary spodni – powiesiłem na drewnianych wieszakach w swojej szafie, resztę czystych ubrań układając na dwóch górnych półkach, które dawniej zajmował Sandy. Ponieważ Alvin miał spać w naszym pokoju – żeby jak najłatwiej mu było korzystać z łazienki – Sandy już przygotował się do przeprowadzki do słonecznej alkowy od frontu, układając wszystkie swoje rzeczy w kredensie stołowego pokoju, obok lnianych obrusów i serwetek. Wieczorem na kilka dni przed planowanym powrotem Alvina wyczyściłem na glanc dwie pary jego butów, brązowe i czarne, starając się nie myśleć, czy rzeczywiście konieczne jest polerowanie wszystkich czterech sztuk. Lśniące buty, czyste ubrania, szafa schludnie zapełniona pachnącą świeżością bielizną – wszystko to była po prostu modlitwa, improwizowana modlitwa do bóstw ogniska domowego o ochronę naszych pięciu skromnych pokoi i całego zawartego w nich dobytku przed mściwą furią utraconej nogi.

Przez okno autobusu spróbowałem ustalić, ile mam jeszcze czasu, zanim dotrzemy do Summit Avenue i zrobi się za późno na zmianę mojego losu. Przejeżdżaliśmy właśnie przed hotelem Riviera na Clinton Avenue, w którym moi rodzice – co przypominałem sobie za każdym razem, gdy go mijaliśmy – spędzili noc poślubną. A więc byliśmy już poza centrum, mniej więcej w połowie drogi domu; tuż przed nami wznosiła się synagoga B’nai Abraham – wielka owalna forteca służąca żydowskim bogaczom z miasta, a dla mnie równie obca jak bazylika w Watykanie.

– Mogę się przenieść do twojego łóżka, jeśli to w tym jest problem – powiedziała matka. – Przez pewien czas, dopóki wszyscy nie przywykniemy do siebie nawzajem, mogłabym zamiast ciebie dzielić sypialnię z Alvinem, a ty spałbyś z tatą w naszym łóżku. Wolałbyś tak?

Odpowiedziałem, że wolę spać sam w swoim łóżku.

– To może Sandy wróci z loggii do swojego łóżka – kombinowała dalej matka – Alvin zajmie twoje, a ty przeniesiesz się na kozetkę w loggii, gdzie miał nocować Sandy? Tylko czy nie będzie ci smutno, że śpisz sam w drugiej części domu? A może tak wolisz?

Czy wolałem? Jeszcze jak! Ale przecież nie mogłem dopuścić do tego, żeby Sandy, który pracował teraz dla Lindbergha, dzielił pokój z kimś, kto stracił nogę w wojnie z nazistowskimi przyjaciółmi Lindbergha.

Autobus skręcił w Clinton Place i zatrzymał się na dobrze mi znanym przystanku Clinton Avenue, tuż za rogiem willowej ulicy, gdzie – zanim Sandy zdradził mnie na sobotnie popołudnia dla ciotki Evelyn – wysiadaliśmy zawsze, spiesząc na podwójny seans filmowy do kina Roosevelt, którego markizę z czarnym napisem widać było o przecznicę dalej. Niebawem mieliśmy zacząć mijać wąskie boczne alejki i szeregi dwurodzinnych domów, ciągnące się przez całą ulicę Clinton Place – domów identycznych jak nasz, a jednak, mimo podobieństwa ceglanych ganków, niebudzących tych głębokich chłopięcych emocji, które budził dom rodzinny – aż w końcu autobus weźmie ostatni zakręt i wjedzie w Chancellor Avenue. Tam zacznie mozolnie piąć się pod górę, mijając elegancką żłobkowaną kolumnadę nowego gimnazjum, a potem krzepki maszt flagowy przed moją podstawówką, by wreszcie dotrzeć na szczyt wzgórza, gdzie jak opowiadał nam w trzeciej klasie nauczyciel, mieszkała kiedyś w maleńkiej osadzie banda z Delaware, która piekła jedzenie na kamieniach i wyrabiała gliniane garnki w rżnięte wzory. To był cel naszej podróży, przystanek Summit Avenue, naprzeciwko ozdobionej koronkową firanką witryny cukierni Anny Mae, zastawionej półmiskami z obfitością świeżych wyrobów czekoladowych – cukierni, która zastąpiła na tym miejscu indiańskie tipi i wabiła nas nieustannie słodkim zapachem, odległa o dwie minuty spacerem od naszego domu.

Innymi słowy, czas na wyrażenie woli przeniesienia się do loggii mijał dla mnie nieubłaganie, z każdym kinem, które zostawialiśmy za sobą, z każdą ciastkarnią, każdym gankiem – chociaż i tak wiedziałem, że powiedzieć mogę tylko nie, zostanę w swoim pokoju, aż w końcu matce wyczerpały się propozycje i mimo starań zapadła w ponure, złowieszcze milczenie, nie kryjąc już dłużej własnego nastroju, jakby w końcu i ją, tak samo jak mnie, przygnębił klimat pełnego zdarzeń poranka. Ja tymczasem, nie wiedząc, jak długo jeszcze zdołam utrzymać w sekrecie niechęć do Alvina z powodu jego urwanej nogi, pustej nogawki spodni, ohydnego zapachu, fotela na kółkach, kul i odwracania wzroku, gdy z nami rozmawiał, zacząłem udawać, że śledzę pewnego pasażera naszego autobusu, który nie wyglądał na Żyda. I wtedy właśnie uprzytomniłem sobie – uwzględniając wszystkie kryteria, które zdradził mi Earl – że moja matka wygląda na Żydówkę. Jej włosy, nos, oczy – wszystko nieomylnie świadczyło o żydowskim pochodzeniu. A więc i ja, tak bardzo do niej podobny, musiałem wyglądać na Żyda. Tego wcześniej nie wiedziałem.