Źródłem smrodu, który bił od Alvina, była próchnica zębów.
– Zęby psują się od nadmiaru stresu – wyjaśnił doktor Lieberfarb, obejrzawszy wnętrze jamy ustnej Alvina za pomocą małego lusterka. Podczas tych oględzin dziewiętnaście razy westchnął „Aj-aj!”, i jeszcze tego samego popołudnia wziął się do borowania. Zobowiązał się wykonać całą robotę za darmo, dlatego że Alvin poszedł na ochotnika walczyć z faszystami, a on, Lieberfarb – w przeciwieństwie do „bogatych Żydów”, którzy zdumiewali mojego ojca swoją złudną nadzieją bezpieczeństwa w Lindberghowskiej Ameryce – nie miał najmniejszych złudzeń co do planów, jakie mają wobec nas „liczni Hitlerzy tego świata”. Dziewiętnaście złotych plomb oznaczało spory majątek, ale doktor okazywał w ten sposób solidarność z moim ojcem, z moją matką, ze mną samym i z demokratami, odcinając się jednocześnie od wuja Monty’ego, ciotki Evelyn, Sandy’ego i rzeszy republikanów, cieszących się obecnie miłością narodu. Założenie dziewiętnastu plomb zajęło też sporo czasu, zwłaszcza dentyście, który kształcił się na studiach wieczorowych, bo za dnia pracował jako ładowacz w porcie Newark – w związku z czym i rękę miał niezbyt delikatną. Lieberfarb borował zęby Alvina miesiącami, ale w ciągu pierwszych paru tygodni usunął większość zgnilizny, dzięki czemu spanie naprzeciwko Alvina przestało być taką straszną udręką. Co innego kikut. „Rozwalony” oznaczało, że rana na końcu otworzyła się na nowo, pękła i uległa zakażeniu. Skutkiem tego były pęcherze, ropna wydzielina, obrzęki i, rzecz jasna, nie można było założyć na to protezy – Alvin skazany był na kule do czasu, aż noga się zagoi i przestanie grozić kolejnym „rozwaleniem”. Wszystkiemu winne było złe dopasowanie sztucznej nogi. Lekarze tłumaczyli Alvinowi, że proteza „przestała pasować”, ale to nieprawda, bo jak twierdził Alvin, ona nigdy nie pasowała, ponieważ wytwórca od początku źle wziął miarę.
– Jak długo to się będzie goić? – spytałem Alvina tej nocy, gdy] wyjaśnił mi wreszcie, co znaczy, że noga jest „rozwalona”. Sandy w drugim końcu mieszkania i rodzice w swojej sypialni dawno już spali, my z Alvinem zresztą też, ale on nagle zerwał się z pościeli z przeraźliwym, głośnym krzykiem: „Tańczyć! Tańczyć!”. Gdy zapaliłem nocną lampkę i spostrzegłem, że jest strasznie spocony, wstałem, otworzyłem drzwi pokoju i – chociaż sam poczułem nagle, że biją na mnie poty – pobiegłem na palcach wcale nie do sypialni rodziców, żeby im zameldować, co się stało, tylko do łazienki, po ręcznik dla Alvina. Otarł sobie twarz i szyję, a potem zdjął bluzę od piżamy, żeby osuszyć klatkę piersiową i pachy – nareszcie zobaczyłem, co zostało z górnej części jego postaci, gdy dolna została tak haniebnie okaleczona. Nie było tam ran, szwów ani szpecących blizn, ale nie było też jakichkolwiek oznak siły – tylko blada skóra wymizerowanego chłopca, opinająca sterczące kości.
To była nasza czwarta wspólna noc. Przez pierwsze trzy wieczory Alvin zawsze przebierał się w łazience, po czym wracał, skacząc na jednej nodze, żeby powiesić ubranie w szafie – a ponieważ rano też ubierał się w łazience, nie miałem dotąd okazji zobaczyć kikuta i mogłem udawać przed sobą, że nic o nim nie wiem. W nocy odwracałem się do ściany i zmęczony własnymi troskami, zasypiałem natychmiast, po czym spałem twardo aż do wczesnych godzin rannych, gdy budził mnie odgłos skakania Alvina do łazienki i z powrotem do łóżka. Alvin nie zapalał przy tym światła, więc leżałem, drżąc ze strachu, że po ciemku na coś wpadnie i runie na podłogę. Każdy jego nocny ruch budził we mnie chęć ucieczki, i to nie tylko przed kikutem. Tej czwartej nocy Alvin skończył wycierać się ręcznikiem, legł na łóżku w samych spodniach od piżamy – i podciągnął nagle lewą nogawkę, żeby obejrzeć kikut. Uznałem, że to dobry znak, świadczący o tym, że Alvin wyzbywa się powoli obłędnego wstydu, przynajmniej wobec mnie – ale i tak nie chciałem patrzeć w tamtą stronę… jednak przemogłem się, próbując chociaż w łóżku być dzielnym żołnierzem. To, co zobaczyłem poniżej jego kolana, przypominało podłużną głowę stworzenia bez twarzy – gdyby Sandy paroma zręcznymi kreskami dorysował tu oczy, nos, pysk, zęby i uszy, z łatwością upodobniłby to coś do szczura. Patrzyłem na coś, co doskonale określa słowo „kikut”: na obłą resztkę czegoś, co powinno być i kiedyś było w tym miejscu. Gdyby człowiek nie wiedział, jak wygląda noga, mógłby uznać to za normalne zjawisko, bo łysa skóra tak gładko zarosła zaokrąglony koniec skróconej kończyny, jakby to było dzieło natury, a nie rezultat serii żmudnych amputacji.
– Zagoiło się? – spytałem.
– Nie całkiem.
– Długo jeszcze?
– Już zawsze – odparł Alvin.
Poraziło mnie to. Więc nie ma końca! – pomyślałem.
– Oszaleć można – powiedział Alvin. – Stajesz na sztucznej nodze, którą ci zrobili, to kikut się rozwala. Chodzisz o kulach, to zaczyna puchnąć. Paprze się, żeby człowiek nie wiem co robił. Daj mi bandaże z szuflady.
Spełniłem polecenie. Miałem mu podać elastyczne beżowe opaski, którymi chronił kikut przed opuchlizną, gdy nie używał sztucznej nogi. Leżały pozwijane w kącie szuflady koło skarpetek. Każdy bandaż miał jakieś trzy cale szerokości i zabezpieczony był dużą agrafką, żeby się nie rozwinął. Sięgnąłem do tej szuflady z równą chęcią, z jaką wsadziłbym rękę w wyżymaczkę, ale zrobiłem to, a gdy przyniosłem bandaże Alvinowi do łóżka, po jednym w każdej garści, pochwalił mnie: „Dobry chłopczyk”, i poklepał po głowie jak psa, aż parsknąłem śmiechem.
Bojąc się tego, co nastąpi, usiadłem na swoim łóżku i patrzyłem.
– Bandażuje się – wyjaśnił Alvin – żeby nie puchło.
Jedną ręką podtrzymywał kikut, a drugą, zdjąwszy agrafkę, owijał go bandażem na krzyż, do kolana i parę cali powyżej.
– Bandażuje się, żeby nie puchło – powtórzył ze znużoną, przesadną cierpliwością. – Ale tam, gdzie jest rozwalone, nie wolno bandażować, bo się nie zagoi. No i tak to wygląda, w górę i w dół, kręćka można dostać.
Bandaż się skończył, Alvin zabezpieczył go agrafką i pokazał mi rezultat.
– Musi być ciasno, widzisz?
Potem powtórzył tę samą operację z drugim bandażem. Kiedy skończył, kikut znów wydał mi się podobny do małego zwierzęcia – tym razem jednak do takiego, któremu starannie obwiązano pysk, żeby nie mogło zatopić ostrych zębów w ręce osoby, która je schwytała.
– Gdzie się tego nauczyłeś? – zapytałem.
– A czego tu się uczyć? Okręcasz i tyle. Tylko że – skrzywił się nagle – wyszło za ciasno. Może jednak trzeba się uczyć. Kurwa jego mać! Albo wychodzi za luźno, albo, kurwa, za ciasno. Szału można dostać – głupiego robota.
Rozpiął agrafkę zabezpieczającą drugi bandaż i odwinął obydwa, żeby zacząć od nowa.