Выбрать главу

– Teraz widzisz – powiedział, wyraźnie walcząc z obrzydzeniem wobec daremności wszelkich zabiegów – jak się dochodzi do wprawy.

Po czym zabrał się ponownie do bandażowania, z którym było chyba tak jak z gojeniem się rany: miało trwać w naszym pokoju już zawsze.

Następnego dnia po szkole przybiegłem prosto do domu, bo wiedziałem, że nikogo tam nie zastanę – Alvin był u dentysty, Sandy pojechał gdzieś z ciotką Evelyn, aby z niezrozumiałych dla mnie przyczyn wspierać Lindbergha, a rodzice mieli wrócić z pracy dopiero na kolację. Ponieważ Alvin nie bandażował nogi na dzień, chcąc, żeby szybciej się goiła, a zawijał ją tylko na noc, by zapobiec spuchnięciu, bez trudu odnalazłem oba bandaże w rogu górnej szuflady komody, tam gdzie odłożyłem je zwinięte z samego rana. Usiadłem na skraju łóżka, podwinąłem lewą nogawkę spodni i konstatując ze zgrozą, że to, co zostało z nogi Alvina, jest niewiele grubsze od mojego uda, zabrałem się do bandażowania. Przez wszystkie lekcje tego dnia ćwiczyłem w myślach ruchy podpatrzone minionego wieczoru u Alvina, ale ledwie o trzeciej dwadzieścia, zaraz po powrocie ze szkoły, okręciłem końcem pierwszego bandaża swój własny wyobrażony kikut, poczułem, że coś przylepiło mi się pod kolanem: okazało się, że to chropawy strup z owrzodzonego na spodzie kikuta Alvina. Strup musiał oderwać się w nocy – co mój kuzyn albo zignorował, albo przeoczył – a teraz przywarł do mnie i nie miałem pojęcia, co z nim począć. Mdłości złapały mnie jeszcze w pokoju, ale zdążyłem dopaść tylnych drzwi, zbiec do piwnicy i nachylić się nad kadzią pralni, zanim puściłem pierwszego pawia.

Znaleźć się samemu w wilgotnej krypcie piwnicy byłoby dla mnie czymś strasznym w każdych okolicznościach, i to nie tylko z powodu wyżymaczki. Upstrzona deseniami wilgoci i grzyba na spękanych pobielonych ścianach – a były to plamy we wszystkich odcieniach ekskrementalnej tęczy i zacieki kojarzące mi się z wydzielinami trupa – piwnica stanowiła oddzielne, upiorne królestwo, rozciągające się pod całym naszym domem i nieczerpiące ani odrobiny światła z zewnątrz przez sześć zapaćkanych wąskich okienek, umieszczonych na poziomie betonowego chodnika i zachwaszczonego podwórka. Wklęsły ściek przecinający środkiem jej posadzkę miał kilka odpływów wielkości spodka od filiżanki. Każdy z tych odpływów zabezpieczony był ciężkim czarnym krążkiem z otworami o średnicy dziesięciocentówki, przez które, jak sobie wyobrażałem, bez trudu przeciskają się złowrogie stwory o ciałach z wilgotnych oparów, dobywające się z trzewi ziemi, by wtargnąć w moje życie. Piwnicy brakowało nie tylko słonecznego okna, ale w ogóle czegokolwiek, co daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa; kiedy w pierwszej klasie gimnazjum zaczęliśmy się uczyć mitologii Greków i Rzymian i gdy przeczytałem w podręczniku o Hadesie, Cerberze i rzece Styks, natychmiast przypomniała mi się nasza piwnica. Jedna trzydziestowatowa żarówka wisiała nad kadzią, do której się wyrzygałem, druga niedaleko pieców kotłowni- płonących żarem, brzuchatych, i stojących razem jak troistej postaci Pluton z podziemnego świata – a pozostałe, prawie zawsze przepalone, dyndały na kablach w komórkach.

Nie mogłem pogodzić się z tym, że w ramach zimowych obowiązków przypadnie mi niedługo w udziale szuflowanie węgla do naszego pieca codziennie z samego rana, gaszenie ognia przed pójściem spać i, raz dziennie, wynoszenie kubła zimnych popiołów do blaszanego pojemnika na podwórzu. Na razie Sandy, odkąd tak zmężniał, przejął te obowiązki po ojcu, ale wiedziałem, że za parę lat, gdy Sandy, jak każdy osiemnastolatek, pójdzie na dwuletnie szkolenie wojskowe do nowo powołanej obywatelskiej armii prezydenta Lindbergha, robotę odziedziczę ja i nie pozbędę się jej aż do dnia, gdy mnie z kolei powołają do wojska. Miałem dziewięć lat i myśl o samotnym obsługiwaniu piwnicznego pieca napawała mnie takim samym lękiem, jak myśl o nieuchronnej śmierci, która także zaczęła od niedawna dręczyć mnie po nocach.

Jednak głównie bałem się piwnicy z powodu krewnych, którzy już umarli – moich dwóch dziadków, matki mamy oraz ciotki i stryja będących niegdyś rodzicami Alvina. To, że ich ciała pochowano w ziemi nieopodal drogi numer jeden, przy trasie Newark-Elizabeth, na pewno nie przeszkadzało duchom rezydować dwa piętra pod naszym mieszkaniem i stamtąd nadzorować nasze sprawy i postępki. Pamiętałem ich słabo albo wcale, z wyjątkiem babci, która umarła, gdy miałem sześć lat – a mimo to zawsze, schodząc do piwnicy, przystawałem na każdym zakręcie stopni, uprzedzając duchy, że się zbliżam, i błagając, aby trzymały się z dala ode mnie i nie robiły mi krzywdy, gdy wejdę pomiędzy nie. Sandy, będąc w moim wieku, pokonywał ten sam strach, zbiegając do piwnicy z głośnym tupaniem i wrzaskiem: „Łotry, wiem, że tam jesteście, mam strzelbę!” – ja natomiast schodziłem na paluszkach, szepcząc: „Przepraszam za wszystkie swoje złe uczynki”.

Wyżymaczka, odpływy rynsztoka, zmarli – duchy zmarłych potępiające mnie surowo za rzyganie do podwójnej kadzi, w której niedawno razem z matką prałem rzeczy Alvina – a do tego jeszcze dzikie koty, które wślizgiwały się do piwnicy, gdy tylko ktoś zostawił na górze uchylone drzwi, a potem miauczały przeraźliwie, czając się w ciemnościach. I rozdzierający kaszel naszego sąsiada z dołu, pana Wishnowa, dudniący echem po całej piwnicy – odgłos przywodzący na myśl człowieka przepiłowywanego na pół zębatą piłą. Pan Wishnow był, tak samo jak mój ojciec, agentem ubezpieczeniowym w Metropolitan, ale od ponad roku pozostawał na rencie z powodu zaawansowanego raka jamy ustnej i gardła: mógł tylko siedzieć w domu i słuchać seriali radiowych, o ile nie spał albo nie męczyły go ataki kaszlu. Dzięki zezwoleniu Departamentu Spraw Wewnętrznych posadę przejęła po nim żona, stając się pierwszą w okręgu Newark kobietą-agentem ubezpieczeniowym. Pracowała teraz równie długo jak mój ojciec, zajmujący się zazwyczaj po kolacji zbiórką składek po domach, a większość sobót i niedziel poświęcający na pozyskiwanie nowych klientów, gdyż jedynie w weekendy mógł liczyć na to, że zastanie w domach ojców rodzin, gotowych wysłuchać jego agitacji. Zanim matka podjęła pracę sprzedawczyni w domu towarowym Hahne’a, schodziła parę razy dziennie na parter do pana Wishnowa, żeby sprawdzić, jak on się czuje. A nawet później, ilekroć pani Wishnow zajrzała do nas, żeby powiedzieć, że wróci późno i nie zdąży ugotować porządnego obiadu, matka szykowała trochę więcej jedzenia i zanim sami siedliśmy do stołu, posyłała Sandy’ego i mnie na dół z dymiącymi talerzami na tacy: jedna porcja była dla pana Wishnowa, a druga dla Seldona, ich syna jedynaka. Seldon otwierał nam drzwi i ostrożnie wnosiliśmy tace przez korytarz do kuchni, starając się nie rozlać ani trochę przy stawianiu ich na stole, gdzie pan Wishnow już siedział i czekał, z papierową serwetką zatkniętą za rozpięty kołnierzyk piżamy – wcale jednak nie wyglądał na kogoś, kto zdolny jest jeść, chociaż wydawał się strasznie zgłodniały.

– Dobrze się macie, chłopcy? – pytał zdartą resztką głosu. – Nie opowiesz mi jakiegoś kawału, Phillie? Dawno nie słyszałem dobrego kawału.

Mówił to bez goryczy, bez smutku, ze spokojną, obronną jowialnością człowieka, który jeszcze żyje, chociaż nie wiadomo po co. Seldon widocznie mówił ojcu, że rozśmieszam dzieciaki w szkole i dlatego pan Wishnow żartobliwie domagał się ode mnie kawału, podczas gdy ja słowa nie zdołałbym wykrztusić w jego obecności. Sukcesem było dla mnie to, że patrzę na kogoś, kto umiera – i co gorsza, godzi się z własnym umieraniem – starając się nie widzieć ponurych dowodów nędzy cielesnej, której nieszczęśnik będzie musiał jeszcze zaznać, zanim dołączy jako duch do innych zmarłych w naszej piwnicy. Czasami, kiedy panu Wishnowowi kończyły się lekarstwa, Seldon przybiegał do nas na górę, żeby mnie spytać, czy chcę z nim iść do apteki, a ponieważ wiedziałem od rodziców, że ojciec Seldona jest skazany na śmierć – i ponieważ Seldon zachowywał się tak, jakby o tym nie wiedział – nie umiałem mu odmówić, chociaż nigdy nie lubiłem zadawać się z kimś, kto tak ostentacyjnie zabiegał o moją przyjaźń. Seldon był dzieckiem napiętnowanym samotnością i niesprawiedliwie dotkniętym nieszczęściem, a poza tym stanowczo za bardzo się starał być stale uśmiechnięty; należał do tych chudych, bladych, miłych chłopców, którzy budzą powszechne zażenowanie, bo rzucają piłką jak dziewczyna – a jednocześnie był najlepszym uczniem w klasie i szkolnym asem z arytmetyki. Co jeszcze dziwniejsze, na wuefie nikt nie potrafił tak jak Seldon wspinać się po linach, zwieszających się z wysokiego pułapu sali gimnastycznej – zdaniem jednego z naszych nauczycieli, ta jego zwinność wiązała się z niezrównaną biegłością w operowaniu liczbami. Miał też zadatki na mistrza szachowego, której to gry nauczył go ojciec, więc ilekroć towarzyszyłem mu w wypadzie do apteki, wiedziałem z góry, że nie uniknę potem sesji nad szachownicą w przyciemnionym salonie jego rodziców – przyciemnionym dla oszczędności prądu, a także dlatego, że story były stale zaciągnięte, aby wścibscy sąsiedzi nie mogli podglądać, jak Seldon pomału staje się półsierotą. Niezrażony moim tępym oporem, Samotny Seldon (zwany tak przez Earla Axmana, który także doświadczył synowskiej katastrofy, gdy jego matka z dnia na dzień straciła rozum) miliony razy usiłował mnie nauczyć reguł przesuwania figur po szachownicy, a tymczasem zza drzwi sypialni w głębi mieszkania dobiegał kaszel jego ojca, tak uporczywy i gwałtowny, jakby nie jeden, ale czterech, pięciu, sześciu ojców zakasływało się tam na śmierć.