Выбрать главу

– Wcale nie wiadomo, że tam jest! – krzyknąłem z podziwem. Rano spakowaliśmy do papierowej torby wszystkie spodnie Alvina, żeby matka zaniosła je krawcowej do przeróbki.

– Jak ja bym żył bez ciebie – powiedział Alvin, gdy wieczorem kładliśmy się spać. – Portek bym bez ciebie nie włożył.

I podarował mi na zawsze swój kanadyjski medal „za zasługi w nadzwyczajnych okolicznościach”. Medal był srebrny, okrągły, po jednej stronie widniał na nim profil króla Jerzego VI, a po drugiej – lew triumfalnie depczący martwego smoka. Otaczałem go wielką czcią i nosiłem stale, przypinając jednak jego wąską zieloną wstążkę do podkoszulka, żeby nikt nie zobaczył mojego skarbu i nie posądził mnie o brak lojalności wobec Stanów Zjednoczonych. Jedynie w tych dniach, gdy mieliśmy w szkole gimnastykę i trzeba się było rozbierać, zostawiałem medal w domu, w szufladzie.

A gdzie w tej całej konfiguracji plasował się Sandy? Był tak zajęty, że z początku nawet nie zauważył mojej karkołomnej przemiany w ordynansa nagrodzonego medalem kanadyjskiego bohatera wojennego, który z kolei odznaczył medalem mnie – a gdy się wreszcie zreflektował, z początku było mu przykro, nawet nie z racji mojej zażyłości z Alvinem, do której dojść musiało przez wspólną sypialnię, ale z powodu wrogiej obojętności, jaką okazywał mu nasz waleczny kuzyn – było już jednak za późno, aby odebrać mi rolę wielkiego pomocnika (i związane z nią przykre obowiązki) – rolę, którą podjąłem, na dobrą sprawę, z konieczności, ale która, ku zdumieniu Sandy’ego, przyniosła mi tak wielką chwałę w schyłkowych latach długiej kariery młodszego brata.

Osiągnąłem tę chwałę, nie zająknąwszy się nawet o związkach Sandy’ego, poprzez ciotkę Evelyn i rabina Bengelsdorfa, z naszym obecnym znienawidzonym rządem. Wszyscy, z moim bratem włącznie, unikaliśmy tematu OAA i Zwykłych Ludzi w obecności Alvina, przekonani, że dopóki on sam nie pojmie rozmiarów popularności izolacjonistycznej polityki Lindbergha, która zyskała już nawet poparcie wielu Żydów – dopóki nie pojmie, że fascynacja żydowskiego chłopca w wieku Sandy’ego przygodą, jaką wabią Zwykli Ludzie, nie jest, wbrew pozorom, taką znów wielką zdradą – dopóty nic nie zdoła uśmierzyć gniewu tego z nas, który poniósł największą ofiarę i najzacieklej nienawidził Lindbergha. Alvin jednak najwyraźniej już sam wyczuł, że Sandy go zdradził, a będąc sobą, nie starał się maskować własnych emocji. Ja nie mówiłem nic, rodzice nie mówili nic, Sandy przede wszystkim nie mówił nic, aby pogrążyć się w oczach Alvina, a mimo to Alvin jakimś cudem wiedział (lub przynajmniej zachowywał się tak, jakby wiedział), że ten, który go pierwszy powitał na stacji, jest zarazem pierwszym, który podpisał pakt z faszystami.

Nikt nie umiał przewidzieć, co Alvin będzie dalej robił. Ze znalezieniem pracy mógł mieć kłopoty, bo nie każdy kwapił się zatrudniać kalekę, będącego w oczach niektórych również zdrajcą. Jednak, zdaniem moich rodziców, niedopuszczalne było, aby Alvin resztę życia przesiedział w domu na chudej rencie inwalidzkiej, pomstując na los i rozczulając się nad sobą. Matka namawiała go, żeby przeznaczył rentę na studia w college’u. Popytała gdzie trzeba i dowiedziała się, że jeśli Alvin postudiuje rok w Newark Academy i otrzyma oceny B z tych przedmiotów, z których w szkole Weequahic miał D i F, ma spore szanse dostać się w następnym roku na Uniwersytet Newark. Ojciec jednak nie wyobrażał sobie, żeby Alvin miał wrócić na ochotnika do dwunastej klasy, nawet w prywatnej szkole w centrum miasta – dwudziestodwuletni chłopak, który ma za sobą takie doświadczenia, powinien by, zdaniem ojca, czym prędzej znaleźć pracę z perspektywą na przyszłość. I dlatego ojciec zaproponował Alvinowi kontakt z Billym Steinheimem. Billy był tym synem Steinheima, z którym Alvin zaprzyjaźnił się, pracując u Abe’a jako szofer – jeśli więc Billy zgodziłby się poprosić ojca, żeby dał Alvinowi drugą szansę, może znaleźliby mu miejsce w firmie, na początek jakąś skromną posadkę, dopóki Alvin nie zrehabilituje się w oczach Abe’a Steinheima. W ostateczności – ale tylko w ostateczności – Alvin mógłby się zatrudnić u stryja Monty’ego, który już proponował mu pracę na targowisku, wtedy jednak jeszcze Alvin cierpiał z powodu paprzącej się nogi i całymi dniami leżał w łóżku, nie pozwalając odsłonić okna, żeby przypadkiem nie zobaczyć choćby skrawka tego świata, w którym kiedyś miał kompletne ciało. Kiedy jechał ze stacji Penn z moim ojcem i Sandym, zamknął oczy na widok gimnazjum, bo nie chciał pamiętać o tym, jak niezliczoną ilość razy wybiegał po lekcjach z tego budynku, wolny od udręk cielesnych i gotowy na podbój świata.

Właśnie tego dnia, gdy stryjek Monty miał nas odwiedzić po południu, wróciłem ze szkoły trochę później – miałem po lekcjach dyżur przy ścieraniu tablic – a wróciwszy, nie zastałem Alvina. Nie było go ani w łóżku, ani w łazience, ani nigdzie indziej w mieszkaniu, więc wybiegłem szukać go na podwórko, skąd, przerażony, pognałem z powrotem do domu i nagle, stojąc u stóp schodów, usłyszałem ciche jęki z dołu – duchy, cierpiące duchy rodziców Alvina! Ostrożnie schodziłem do piwnicy, chcąc sprawdzić, czy SU to duchy widzialne, czy tylko słyszalne – ale zamiast duchów zobaczyłem pod ścianą Alvina, który przez wąską szybkę na poziomie chodnika wyglądał na Summit Avenue. Był w szlafroku, jedną ręką dla równowagi trzymał się wąskiego parapetu. Drugiej ręki nie widziałem. Alvin robił nią coś, o czym nie miałem pojęcia, bo byłem za mały. Przez okrągły prześwit w brudnej szybie podglądał gimnazjalistki, które mieszkały na Kerr Avenue i wracały ze szkoły Weequahic naszą ulicą. Mógł widzieć tylko ich nogi na tle żywopłotu, ale to mu najwyraźniej wystarczało, aby jęczeć z żalu – jak myślałem – że sam już nie ma dwóch nóg. Wycofałem się cichutko po schodach i uciekłem w najdalszy koniec garażu, gdzie skulony w kucki obmyślałem plan ucieczki do Nowego Jorku i zamieszkania tam z Earlem Axmanem. Wróciłem w końcu do domu tylko dlatego, że zapadał zmrok i miałem lekcje do odrobienia. Po drodze zerknąłem do piwnicy, sprawdzając, czy Alvin jeszcze tam jest. Nie było go, więc ośmieliłem się zejść na dół, minąć pędem wyżymaczkę i odpływy, dopaść okienka i wspiąć się na palce – chciałem wyjrzeć na ulicę tak jak Alvin. Nagle stwierdziłem, że bielona ściana pod okienkiem jest cała śliska i lepka od jakiejś mazi. Nie słyszałem jeszcze wtedy o masturbacji, nie wiedziałem, co znaczy wytrysk. Byłem pewien, że to ropa. Albo flegma. W każdym razie coś obrzydliwego. Patrząc na tajemniczą wydzielinę, wyobraziłem sobie, że jest to coś, co zbiera się w ciele człowieka, aby wytrysnąć ustami w chwili skrajnej rozpaczy.

Stryjek Monty zajrzał po południu, żeby zobaczyć się z Alvinem. Był właśnie w drodze do centrum, na Miller Street, gdzie od czternastego roku życia pracował całymi nocami na targu: przychodził tam o piątej po południu, a do domu wracał dopiero o dziewiątej następnego ranka, jadł duży posiłek i walił się spać na cały dzień. Oto jaki tryb życia wiódł najbogatszy członek naszej rodziny. Dwojgu jego dzieciom wiodło się lepiej. Linda i Annette, nieco starsze od Sandy’ego, żałośnie wstydliwe dziewczynki, nawykłe do chodzenia na palcach wokół ojca-tyrana, miały mnóstwo ubrań i uczyły się w podmiejskim gimnazjum Columbia w Maplewood, razem z innymi żydowskimi dziećmi, które miały mnóstwo ubrań i których ojcowie, tak jak Monty, jeździli osobistymi cadillacami, a na potrzeby żony i dorastających pociech trzymali w garażu drugi samochód. Razem z nimi w wielkim domu w Maplewood mieszkała moja babcia, która też miała mnóstwo ubrań, zakupionych przez najbardziej udanego syna, jednak wcale ich nie nosiła, najwyżej w wielkie święta albo kiedy Monty kazał jej się wystroić na niedzielny obiad w restauracji. Restauracyjne jedzenie nigdy nie było dość koszerne dla babci, więc zamawiała nieodmiennie posiłek więźnia – chleb i wodę. Zresztą i tak nie umiała się zachować w restauracji. Raz na widok pomocnika kelnera, który chwiał się pod wielką stertą naczyń odnoszonych do kuchni, zerwała się z miejsca, żeby mu pomóc. Stryjek Monty wrzasnął: „Mama! Nie! Loz im tsu Ru! Daj mu spokój!” – a ponieważ babcia odtrąciła jego rękę, trzeba ją było siłą przyciągnąć do stołu za mankiet komicznie naszywanej cekinami sukni. W domu zatrudniano Murzynkę, tak zwaną „dziewczynę”, która dwa razy w tygodniu przyjeżdżała autobusem z Newark, żeby posprzątać – co jednak nie przeszkadzało babci pod nieobecność domowników szorować na kolanach podłóg w kuchni i łazience oraz prać własnych rzeczy na tarze, chociaż Monty miał w wykończonej piwnicy nowiusieńki zestaw Bendbca „pralnia domowa” za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Ciotka Tillie, żona Monty’ego, ciągle się skarżyła, że mąż całe dnie przesypia, a po nocach nie ma go w domu – chociaż wszyscy w rodzinie uważali, że to dla niej wielkie szczęście, i to nie tylko z powodu nowiutkiego oldsmobile’a, którego dostała na własny użytek.