Alvin nie płakał, nie przeklinał, nie pomstował, nawet gdy Monty zniknął już za drzwiami i wsiadł do samochodu, pozostawiając mu swobodę wyrażenia wszystkich najgorszych myśli. Za bardzo był otumaniony, żeby wpaść w szał. A choćby i w rozpacz. Zrobiłem to za niego, kiedy mimo mych błagań nie otworzył oczu i nie spojrzał na mnie – rozpaczałem w jego imieniu, skulony samotnie w tym jedynym w domu miejscu, gdzie wiedziałem, że mogę odciąć się od świata i wszystkiego, co nie mogło być inaczej
5
Teraz będzie o tym, jak Alvin zraził się do Sandy’ego.
Rankiem w pierwszy poniedziałek po jego przyjeździe matka, wychodząc do pracy, kazała mu obiecać, że będzie chodził po domu o kulach, dopóki ktoś z nas nie wróci, żeby służyć mu pomocą. Alvin jednak tak gardził kulami, że wolał ryzykować brak oparcia, niż z nich korzystać. Wieczorem, gdy leżeliśmy już w łóżkach i światło było zgaszone, rozśmieszał mnie dykteryjkami o tym, że chodzenie o kulach wcale nie jest takie proste, jak to sobie wyobraża moja matka.
– Idziesz do łazienki – mówił – stawiasz je, a one zawsze się przewrócą. Z potwornym klekotem. Hałaśliwe są jak cholera. Albo stoisz nad sedesem, o tych kulach, chcesz wyciągnąć siura i nie możesz, bo kule ci przeszkadzają. Musisz się pozbyć kul. I zostajesz na jednej nodze. Nie jest to zbyt fajne. Gibasz się na obie strony, lejesz po całej podłodze. Twój ojciec poradził mi sikać na siedząco. I wiesz, co mu odpowiedziałem? Jak ty zaczniesz sikać na siedząco, Herman, to ja też. Pieprzone kule. Stoisz na jednej nodze. Wyciągasz ptaka. Jezu. Jakby nie dość było kłopotu z samym sikaniem.
Pękam ze śmiechu, nie dlatego, że to, co Alvin mówi półszeptem w ciemnym pokoju, jest szczególnie zabawne, ale dlatego, że jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie rozmawiał ze mną tak otwarcie, swobodnie używając zakazanych słów i sypiąc klozetowymi żarcikami.
– No, sam powiedz, mały – mówi Alvin. – Przyznaj się, że sikanie wcale nie jest takie łatwe, jak się zdaje.
Pech chciał, że w ten pierwszy spędzony samotnie poniedziałkowy ranek, gdy amputacja wciąż wydawała mu się niezmierzoną udręką, od której nigdy się nie uwolni, Alvin upadł w mieszkaniu, o czym nie dowiedział się nikt z rodziny poza mną. Stał przy kuchennym zlewie, dokąd – bez kul, oczywiście – poszedł po szklankę wody. Kiedy się odwrócił, z zamiarem powrotu do pokoju, zapomniał (nie wiem jakim cudem), że ma tylko jedną nogę, i zamiast skoczyć, zrobił to, co cała reszta domowników: dał krok – i, naturalnie, zwalił się na ziemię. Przeszywający ból stłuczonego kikuta był o wiele straszniejszy niż bóle w brakującej części nogi, które – jak powiedział mi Alvin, kiedy pierwszy raz zobaczyłem go na łóżku w trakcie ataku – „nachodzą człowieka i nie puszczają”, chociaż nie ma już kończyny, w której mogłyby się zagnieździć.
– Boli cię to, co masz, i boli to, czego nie masz. Ciekawe, kto to wykombinował – powiedział Alvin.
Angielski szpital dawał pacjentom po amputacji morfinę na uśmierzenie bólu.
– Stale się o nią woła – opowiadał mi Alvin. – I zawsze dają. Naciskasz guzik, przychodzi pielęgniarka, a ty do niej: „Morfiny, morfiny!”. Potem na jakiś czas się odjeżdża.
– Bardzo cię bolało w szpitalu? – zapytałem.
– Żarty to nie były, kolego.
– A jaki przeżyłeś największy ból w życiu?
– Najbardziej mnie bolało, jak ojciec przytrzasnął mi palec drzwiczkami samochodu. Miałem wtedy sześć lat.
Roześmiał się, więc i ja parsknąłem śmiechem.
– Ryczałem jak najęty, a ojciec mówi do mnie – do takiego, o, małego konusa – „Przestań płakać, to nic nie da”.
Alvin znów zaśmiał się cicho, po czym dodał:
– I to było chyba gorsze niż sam ból. Takie mam ostatnie wspomnienie o ojcu. Tego samego dnia wziął i umarł.
Alvin wił się po kuchennym linoleum i nie miał kogo zawołać na pomoc, nie mówiąc już o domaganiu się morfiny – cała rodzina była w szkole albo w pracy, więc w końcu musiał jakoś sam przeczołgać się do łóżka. Lecz gdy znalazł się już z powrotem w pokoju i układał ciało do dźwignięcia się z podłogi, dostrzegł portfolio z rysunkami Sandy’ego. Sandy wciąż trzymał w nim duże prace ołówkiem i węglem, poprzedzielane arkuszami kalki technicznej, i od czasu do czasu gdzieś je demonstrował. Portfolio nie mieściło nic w loggii, więc zostawił je w naszym pokoju. Alvin z czystej ciekawości wyciągnął portfolio spod łóżka, a ponieważ nie od razu domyślił się, co to jest – i ponieważ bardzo chciał już znaleźć się z powrotem pod kołdrą – gotów był darować sobie oględziny, gdy nagle zobaczył, że teczka związana jest na kokardkę tasiemką. Egzystencja była bez sensu, życie nie do zniesienia, ból w nodze pulsował niemiłosiernie po idiotycznym wypadku w kuchni, i doprawiły tylko dlatego, że nie było go stać na żaden większy wyczyn fizyczny, Alvin zabrał się do rozwiązywania kokardki.
W środku znalazł trzy portrety Charlesa A. Lindbergha w stroju pilota, o których Sandy już dwa lata temu powiedział rodzicom, że je zniszczył, oraz nowe, narysowane na zamówienie ciotki Evelyn, kiedy Lindbergh został już prezydentem. Ja widziałem te nowe tylko dzięki temu, że ciotka Evelyn zabrała mnie do New Brunswick, żebym posłuchał, jak Sandy agituje na rzecz Zwykłych Ludzi w podziemiach synagogi. „Na tym portrecie prezydent Lindbergh podpisuje ustawę o powszechnym powołaniu wojskowym, gwarantującą Ameryce pokój dzięki szkoleniu młodzieży w zakresie obronności kraju. A tutaj widzimy prezydenta nad deską kreślarską: jako wytrawny pilot wprowadza udoskonalenia do projektu najnowszego amerykańskiego bombowca. Tu narysowałem prezydenta Lindbergha w chwili odpoczynku w Białym Domu; towarzyszy mu pies”.
Wszystkie nowe portrety Lindbergha, prezentowane w New Brunswick jako wstęp do wystąpienia Sandy’ego, obejrzał Alvin na podłodze naszej sypialni. A potem, pokonując przemożną chęć zniszczenia tych jakże doskonałych i precyzyjnie oddanych podobizn, umieścił je z powrotem między arkuszami kalki technicznej i mocnym ruchem pchnął portfolio pod łóżko.
Odkąd Alvin zaczął poruszać się po okolicy, nie musiał już polegać wyłącznie na rysunkach Sandy’ego, aby przekonać się, że podczas gdy on rozbrajał składy broni we Francji, republikański następca Roosevelta zaskarbił sobie jeśli nawet nie pełne zaufanie Żydów, to przynajmniej tymczasowe przyzwolenie, i to nawet wśród tych z naszych sąsiadów, którzy dawniej nienawidzili go równie żarliwie, jak mój ojciec. Walter Winchell uparcie atakował prezydenta w swoich wieczornych niedzielnych audycjach, a cała nasza ulica karnie włączała radia na cały regulator, gotowa wierzyć katastroficznym przepowiedniom dotyczącym polityki zagranicznej Lindbergha – jednak widząc, że obawy się nie potwierdzają, sąsiedzi zaczynali coraz bardziej ufać optymistycznym zapewnieniom rabbiego Bengelsdorfa. Nie tylko zresztą nasi sąsiedzi, ale i przywódcy żydowscy z całego kraju coraz głośniej deklarowali, że Lionel Bengelsdorf z Newark bynajmniej ich nie zdradził, popierając kandydaturę Lindy’ego w wyborach czterdziestego roku, lecz przeciwnie, z niebywałą przenikliwością odgadł kierunek polityczny I narodu, a jego awans na fotel dyrektorski Organizacji Asymilacji Amerykańskiej – oraz na stanowisko czołowego doradcy rządu do spraw żydowskich – to bezpośrednie skutki zaufania, jakie spryt – nie zaskarbił sobie u Lindbergha, będąc jednym z pierwszych jego popleczników. Skoro antysemityzm prezydenta został jakimś sposobem zneutralizowany (albo – co wprost nadzwyczajne – wykorzeniony), Żydzi gotowi byli przypisać cud tej przemiany wpływowi czcigodnego rabina, który niebawem – kolejny cud – miał stać się wujem dla Sandy’ego i dla mnie.