Pewnego dnia w początkach marca zawędrowałem, nieproszony, w ślepą uliczkę wychodzącą na szkolne boisko, gdzie Alvin miał zwyczaj grywać w crapsa i w pokera, o ile było ciepło i nie padało. Rzadko już zastawałem go w domu po powrocie ze szkoły i choć na ogół wpadał o wpół do szóstej na kolację, po deserze wychodził z powrotem pod budkę z hot dogami za drugą przecznicą, I gdzie spotykał dawnych kolesiów z gimnazjum, którzy też podciągali benzynę na stacji Esso i razem z nim wylecieli z roboty za okradanie szefa, Simkowitza. Kiedy Alvin wracał wieczorem, ja już spałem. Odpinał protezę i na jednej nodze skakał do łazienki i z powrotem – a wówczas ja otwierałem jedno oko i mamrotałem jego imię przed ponownym zapadnięciem w sen. Minęło jakieś siedem tygodni, odkąd zajął łóżko naprzeciwko mojego, i przestałem być mu niezbędny – poczułem się nagle ograbiony z hipnotyzującej obecności człowieka, który zastępował mi Sandy’ego, pochłoniętego teraz bez reszty gwiazdorską karierą, reżyserowaną przez ciotkę Evelyn. Okaleczony, cierpiący amerykański parias, który w moich oczach przerósł wszystkich innych mężczyzn, z ojcem włącznie, którego heroiczne zmagania odczuwałem jak własne, którego przyszłość zaprzątała moją uwagę w czasie, gdy powinienem był słuchać nauczyciela, zaczął zadawać się z tymi samymi nicponiami, którzy zrobili z niego drobnego złodziejaszka, kiedy miał szesnaście lat. Wyglądało na to, że razem z nogą stracił w walce wszelkie odruchy przyzwoitości, wpojone mu, gdy jako podopieczny moich rodziców mieszkał u nas w domu. Całkiem przestała go też obchodzić walka z faszyzmem, od której jeszcze dwa lata wcześniej nikt nie był w stanie go powstrzymać. Prawdę mówiąc, jego wieczorne wypady na sztucznej nodze były, przynajmniej z początku, ucieczkami od siedzenia w salonie, gdzie mój ojciec czytał na głos prasowe wiadomości z wojny.
Ojciec głęboko przeżywał każdą kampanię przeciwko siłom Osi, zwłaszcza gdy sytuacja układała się niekorzystnie dla Związku Radzieckiego i Wielkiej Brytanii, które pilnie potrzebowały amerykańskiej broni, objętej embargiem przez Lindbergha i jego republikański Kongres. Opanowawszy do perfekcji wojskową terminologię strategiczną, twierdził, że Wielka Brytania, Australia i Holandia muszą powstrzymać Japończyków – którzy, podbijając błyskawicznie południową Azję, dawali typowe dla ras wyższych dowody okrucieństwa – zanim ci posuną się na zachód do Indii i na południe do Nowej Zelandii i Australii. W pierwszych miesiącach czterdziestego drugiego roku wieści z wojny na Pacyfiku, które czytał nam ojciec, były nieodmiennie złe: Japończycy wkroczyli do Birmy, zajęli Malaje, zbombardowali Nową Gwineę, po czym dokonując niszczycielskich ataków z morza i powietrza oraz biorąc do niewoli na lądzie dziesiątki tysięcy żołnierzy brytyjskich i holenderskich, zdobyli Singapur, Borneo, Sumatrę i Jawę. Najbardziej jednak martwiła ojca sytuacja na froncie rosyjskim. Rok wcześniej, kiedy Niemcy byli o krok od zajęcia wszystkich większych miast w zachodniej części Związku Radzieckiego (włącznie z Kijowem, z którego okolic w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku emigrowali do Ameryki moi dziadkowie ze strony matki), nazwy nawet pomniejszych rosyjskich miast, takich jak Pietrozawodsk, i Nowogród, Dniepropietrowsk i Taganrog, stały mi się równie dobrze znane jak nazwy stolic czterdziestu ośmiu stanów USA. Zima na przełomie roku czterdziestego pierwszego i czterdziestego drugiego Rosjanie dokonali bezprecedensowej kontrofensywy, przełamując oblężenie Leningradu, Moskwy i Stalingradu – jednak już w marcu Niemcy przegrupowali siły po zimowej klęsce i jak wynikało z map ruchów wojsk, drukowanych w „Newark News”, szykowali się do wiosennej ofensywy na Kaukaz. Ojciec wytłumaczył nam, że upadek Rosji udowodniłby światu niezniszczalność niemieckiej machiny wojennej – a to, jego zdaniem, byłaby groza. Ogromne bogactwa naturalne Związku Radzieckiego wpadłyby w ręce niemieckie, a naród rosyjski zostałby zmuszony do służby Trzeciej Rzeszy. Natomiast „dla nas” najgorsze było to, że wraz z posuwaniem się Niemców na wschód, miliony rosyjskich Żydów] znalazłyby się pod panowaniem okupacyjnej armii, wyszkolonej do realizacji mesjanistycznego planu Hitlera, zakładającego wyzwolenie ludzkości ze szponów żydowskich.
Zdaniem mojego ojca, brutalny triumf antydemokratycznego militaryzmu groził niemal wszędzie, lada dzień mogła zacząć się masakra rosyjskich Żydów, w tym także członków licznej rodziny mojej matki – Alvina jednak nic to nie obchodziło. Nie troszczył się już o niczyje cierpienie oprócz własnego.
Zastałem Alvina klęczącego na kolanie zdrowej nogi, z kośćmi w garści i plikiem banknotów przyciśniętych do ziemi nieforemnym kawałkiem betonu. Z wyciągniętą do przodu protezą wyglądał jak Rosjanin tańczący kozaka. Otaczało go ciasno sześciu innych graczy, ściskających w dłoniach resztki pieniędzy, a obok stali dwaj, którzy zgrali się już do cna – rozpoznałem ich, chociaż z trudem: swego czasu wylecieli z Weequahic, a teraz mieli po dwadzieścia parę lat, natomiast długonogi chudzielec pochylony nad Aninem (jak się okazało, jego „partner”) był to Shushy Margulis, nonszalancki elegant w luźnych portkach i marynarach, znany Alvinowi jeszcze z czasów stacji benzynowej i szczerze pogardzany przez mojego ojca. My, dzieciaki, wołaliśmy na Shushy’ego „król fliperów”, bo przechwalał się wujem-aferzystą, który istotnie był królem automatów do gry – i niemal wszystkich nielegalnych domów gry w Filadelfii – a także dlatego, że nałogowo grywał na fliperach w okolicznych sklepach ze słodyczami, szturchając przy tym maszynę, potrząsając nią i klnąc siarczyście, dopóki nie wyświetlił się kolorowy napis „Bank” albo właściciel lokalu nie przepędził go na cztery wiatry. Shushy miał opinię komika i zabawiał swoich wielbicieli beztroskim wrzucaniem płonących zapałek do dużej zielonej skrzynki pocztowej naprzeciwko gimnazjum, raz zjadł żywą modliszkę, żeby wygrać zakład, a podczas swojej krótkiej szkolnej kariery wzbudzał salwy śmiechu wśród klientów budki z hot dogami, kuśtykając przez jezdnię Chancellor Avenue i wstrzymując ruch uliczny uniesioną ręką – kulał strasznie, dramatycznie, chociaż nic mu nie dolegało. Teraz był już po trzydziestce, ale nadal mieszkał z matką-krawcową w mansardowym mieszkanku na górze dwurodzinnego domku sąsiadującego z synagogą na Wainwright Street. Właśnie do matki Shushy’ego, znanej wszystkim jako „biedna pani Margulis”, moja matka zanosiła spodnie Alvina z prośbą o wszycie w nie suwaków – biedna pani Margulis była biedna nie tylko dlatego, że będąc wdową, pracowała chałupniczo za niewolniczą pensję u producenta sukien w Down Neck, ale także dlatego, że jej wesołkowaty synalek nie zhańbił się nigdy żadną pracą – co najwyżej pełnił rolę gońca u bukmachera urzędującego w sali bilardowej za rogiem ich domu, niedaleko katolickiego sierocińca na Lyons Avenue.
Sierociniec stał na ogrodzonym terenie parafialnego kościoła Świętego Piotra, zajmującym powierzchnię dobrych trzech kwadratów ulic w samym sercu naszej nienawracalnej dzielnicy. Kościół wieńczyła wysoka dzwonnica i jeszcze wyższa wieża, zakończona krzyżem, górującym bosko nad drutami telegraficznymi. Okolica nasza nie miała drugiej równie wysokiej budowli – do najbliższej trzeba było zejść prawie milę wzgórzem Lyons Avenue – a było nią miejsce moich narodzin, szpital Beth Israel, gdzie wszyscy znani mi chłopcy przyszli na świat, a w ósmym dniu życia zostali rytualnie obrzezani w szpitalnej kaplicy. Po obu stronach kościelnej wieży z dzwonnicą wznosiły się dwie mniejsze wieże, ale nigdy im się bliżej nie przyglądałem, bo podobno wyryte były na nich twarze świętych, które, podobnie jak wąskie witrażowe okna, głosiły opowieść, której nie chciałem znać. Nieopodal kościoła stała mała plebania, którą, jak wszystkie prawie obiekty po drugiej stronie czarnego żeliwnego ogrodzenia tego obcego mi świata, wybudowano pod koniec dziewiętnastego wieku, czyli kilkadziesiąt lat przed wzniesieniem pierwszych domów na zachodnim skraju dzielnicy Weequahic, która z czasem stała się żydowskim przyczółkiem Newark. Za kościołem znajdowała się szkoła podstawowa dla sierot, których było około setki, i nieco mniejszej liczby miejscowych dzieci z katolickich rodzin. Szkołę i sierociniec prowadziły zakonnice, Niemki, jak pamiętam. Żydowskie dzieciaki, nawet z tak tolerancyjnych domów jak mój, na widok tych postaci w strojach czarownic zwiewały zwykle na drugą stronę ulicy, a mój brat przeszedł do rodzinnej legendy, gdy jako mały szkrab, bawiąc się któregoś popołudnia na ganku, ujrzał z daleka dwie siostry nadchodzące Chancellor Avenue i wykrzyknął z wielkim przejęciem: „Mamo, patrz! Zaskronice!”.