Выбрать главу

– No i na kogo zagłosują? – spytała matka i natychmiast udzieliła sobie odpowiedzi: – Naród amerykański dokona wyboru, jeszcze bardziej wzmacniając republikanów.

– Ciszej. Nie podnoś głosu, dobrze? Poczekamy do listopada, przekonamy się, jakie będą wyniki wyborów, i wtedy będzie czas na postanowienie, co robić.

– A jeżeli nie będzie czasu?

– Będzie, będzie. Proszę cię, Bess, nie możemy co wieczór prowadzić takich rozmów.

I na tym się skończyło, choć przypuszczam, że matka zmusiła się do milczenia tylko dlatego, że odrabiałem lekcje w kuchni.

Następnego dnia, zaraz po szkole, poszedłem Chancellor Avenue na Clinton Place, aż za gimnazjum, gdzie raczej nikt mnie nie mógł rozpoznać, i tam poczekałem na autobus jadący do centrum, w pobliże Kina Kroniki Filmowej. Program seansów sprawdziłem w gazecie minionego wieczoru. Godzinna projekcja zaczynała się za pięć czwarta, co oznaczało, że powinienem zdążyć na „czternastkę”, odjeżdżającą o piątej z przystanku Broad Street naprzeciwko kina, i spokojnie zjawić się w domu przed kolacją, a może nawet wcześniej, zależnie od tego, w którym odcinku kroniki pokazywać będą Ribbentropa. Tak czy owak, musiałem zobaczyć ciotkę Evelyn w Białym Domu – i to nie dlatego, że napawało mnie to zgrozą i oburzeniem, jak rodziców, tylko dlatego, że obecność ciotki w tym miejscu wydawała mi się najniezwyklejszą rzeczą, jaka mogła spotkać kogokolwiek z członków naszej rodziny – z wyjątkiem tego, co przytrafiło się Alvinowi.

NAZISTOWSKA GRUBA RYBA W BIAŁYM DOMU – głosił czarny napis po obu stronach trójkątnej markizy osłaniającej wejście do kina. To hasło, plus fakt, że byłem w mieście bez brata, Earla Axmana czy rodziców, sprawiło, że podchodząc do kasy biletowej, czułem się jak młodociany przestępca.

– Bez opieki osoby dorosłej? Nie ma mowy – powiedziała bileterka.

– Jestem sierotą – zaryzykowałem. – Mieszkam w sierocińcu na Lyons Avenue. Siostra mnie przysłała, żebym przygotował pogadankę o prezydencie Lindberghu.

– Masz karteczkę od siostry?

Jadąc autobusem, starannie wykaligrafowałem odpowiedni tekst na kartce wydartej z zeszytu, którą teraz podałem pani w okienku. Tekst wzorowany był na zezwoleniach na udział w szkolnych wycieczkach, które wypisywała mi matka – różnił się jedynie podpisem: „Siostra Mary Catherine, Sierociniec św. Piotra”. Kobieta zerknęła na kartkę, bez czytania, i dała mi znak, abym zapłacił za bilet. Podałem jej jeden z banknotów Alvina – gruby banknot jak na takiego małego dzieciaka, zwłaszcza sierotę od Świętego Piotra – ale najwidoczniej miała ważniejsze zajęcia, bo bez szemrania wydała mi dziewięć pięćdziesiąt reszty oraz bilet. Karteczkę jednak zatrzymała.

– Jest potrzebna. No, idź już, synku – ponagliła mnie, widząc z tyłu kolejkę chętnych na następny seans.

Wszedłem na widownię równo ze zgaszeniem świateł. Zabrzmiała muzyka wojskowa i zaczął się film. Najwyraźniej wszyscy mężczyźni w Newark (kobiety należały w kinie do rzadkości) chcieli obejrzeć niecodziennego gościa w Białym Domu, bo na tym późnopopołudniowym piątkowym seansie sala wypełniona była po brzegi, tak że z trudem znalazłem wolny fotel na skraju balkonu, a ktokolwiek wszedł po mnie, mógł liczyć już tylko na miejsce stojące. Ogarnęło mnie wielkie podniecenie, nie tylko dlatego, że zrobiłem coś, czego się po mnie nie spodziewano, ale i dlatego, że w oparach dymu z setek papierosów i ekstrawaganckiego aromatu pięciocentowych cygar, poczułem magię męskości, jak mały chłopczyk przebrany za mężczyznę.

Brytyjczycy lądują na Madagaskarze i przejmują francuską bazę marynarki.

Pierre Laval, szef francuskiego rządu Vichy, krytykuje brytyjską operację jako „akt agresji”.

Samoloty RAF-u przez trzy kolejne noce bombardują Stuttgart.

Brytyjskie myśliwce w zaciętej bitwie powietrznej nad Maltą.

Armia niemiecka podejmuje atak na ZSRR z półwyspu Kercz.

Armia japońska w Birmie zajmuje Mandalay.

Armia japońska ponawia atak na dżungle Nowej Gwinei.

Armia japońska wkracza z Birmy do chińskiej prowincji Junan.

Chińscy partyzanci atakują miasto Kanton, zabijając pięć tysięcy japońskich żołnierzy.

Kalejdoskop hełmów, mundurów, broni, budynków, portów, plaż, flory, fauny, ludzi wszelkich ras – a wszędzie to samo piekło, wszędzie to samo rozpasane zło, przed którym z wszystkich wielkich narodów świata jedynie Stany Zjednoczone zostały ocalone. Koszmarne obrazy ciągnęły się bez końca: moździerze ziejące ogniem, skuleni piechurzy biegnący pod ostrzałem, piechota morska brodząca do brzegu z karabinami nad głową, samoloty zrzucające bomby, zestrzelone samoloty spadające na ziemię, zbiorowe groby, klęczący kapelani, prowizoryczne krzyże, tonące okręty, ginący w falach marynarze, morze w płomieniach, strzaskane mosty, ataki czołgów, szpitale przeorane ostrzałem na pół, słupy ognia ze zbombardowanych zbiorników ropy, jeńcy spędzeni jak bydło w grząskie błoto, żywe ludzkie kadłuby na noszach, cywile poprzebijani bagnetami, martwe niemowlęta, sączące krew trupy bez głów…

A potem Biały Dom. Wiosenny zmierzch. Długie cienie na wspaniałym trawniku. Ozdobne krzewy. Kwitnące drzewa. Limuzyny prowadzone przez szoferów w liberiach i wysiadający z nich goście w galowych strojach. W marmurowym hallu za otwartymi drzwiami werandy zespół smyczkowy gra największy przebój minionego roku, Intermezzo - spopularyzowany motyw z Wagnerowskiego Tristana i Izoldy. Uprzejme gesty. Ciche śmiechy. Szczupły, ukochany przez wszystkich, przystojny prezydent. U jego boku utalentowana poetessa, zdobywczyni przestworzy i wzorowa towarzyszka życia – matka ich zamordowanego synka. Elokwentny, srebrnowłosy gość honorowy. Elegancka nazistowska małżonka w długiej satynowej sukni. Słowa powitania, żarciki, galant ze Starego Świata, wyszkolony w dworskich teatraliach i prezentujący się wyśmienicie w wieczorowym stroju, z czarującym uśmiechem całuje dłoń Pierwszej Damy.

Gdyby nie Krzyż Żelazny, przyznany ministrowi spraw zagranicznych przez Führera i zdobiący kieszeń tuż pod nienagannie udrapowaną chusteczką, trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej cywilizowaną scenę – istny majstersztyk mistyfikacji.

I wreszcie! Ciotka Evelyn, rabin Bengelsdorf – mijają strzegących wejścia żołnierzy marynarki i już znikają w środku!

Byli na ekranie nie dłużej niż trzy sekundy, ale po tej scenie reszta wiadomości z kraju i migawki sportowe nie miały już dla mnie żadnego sensu – chciałem tylko cofnąć film do momentu, gdy moja ciotka materializuje się na oczach widzów, cała w błyszczących klejnotach, należących uprzednio do zmarłej żony rabina.

Gdy po seansie zapalono światła, w przejściu między rzędami stał umundurowany pracownik kina.

– Ty – wskazał na mnie latarką. – Pójdziesz ze mną. Przeprowadził mnie przez wychodzący z hallu tłum do jakichś drzwi, które otworzył kluczem, i po wąskich schodach weszliśmy na górę, do pomieszczenia, które poznałem – to stąd oglądaliśmy z Sandym filmy o wiecach w Madison Square Garden.

– Ile masz lat? – spytał mundurowy.

– Szesnaście.

– A to dobre. Tylko tak dalej, mały. Pakuj się w jeszcze gorszą kabałę.

– Muszę już iść do domu – powiedziałem. – Autobus mi ucieknie.

– Nie tylko to ci ucieknie, kochasiu.

Zastukał energicznie w słynne dźwiękoszczelne drzwi do kabiny projekcyjnej i pan Tirschwell wpuścił nas do środka. W ręku miał kartkę od siostry Mary Catherine.