Выбрать главу

Czekałem na przystanku przed kościołem razem z dwiema zakonnicami, identycznie zagrzebanymi w szorstkich, ciężkich fałdach obszernych czarnych habitów, którym nigdy nie przyjrzałem się tak dobrze jak tego dnia. W tamtych czasach habit zakonnicy sięgał do kostek, co w połączeniu z olśniewająco białym, krochmalonym obramowaniem twarzy, uniemożliwiającym spoglądanie na boki – z tą sztywną osłoną głowy, uszu, podbródka i szyi, na której udrapowany był wysoki biały czepiec – czyniło tradycyjnie o-dziane katolickie siostry najbardziej archaicznymi istotami, jakie zdarzyło mi się widzieć, o wiele dziwniejszymi na tle naszej okolicy niż niepokojąco podobni do karawaniarzy księża. Habity nie miały żadnych widocznych guzików ani kieszeni, więc zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak przywdziewa się te grube zasłony i jak się je zdejmuje – jeśli w ogóle się je zdejmowało – zwłaszcza że każda zakonnica nosiła na szyi wielki metalowy krzyż na długim sznurze oraz sznur paciorków, wielkich i błyszczących jak kulki do gry, zawieszony z przodu na czarnym skórzanym pasku i sięgający prawie do ziemi. A do białego czepca przypięty miała czarny welon, który rozszerzał się na plecach i opadał aż do pasa. Poza małą odsłoniętą powierzchnią pospolitej, niczym niezdobionej twarzy, nie było widać ani włoska, ani śladu miękkości czy swobody.

Przypuszczałem, że te dwie zakonnice nadzorują życie sierot i uczą w szkole parafialnej. Żadna nie patrzyła w moją stronę, a ja, bez rezolutnego towarzysza w stylu Earla Axmana, nie śmiałem podnieść na nie wzroku, tylko zerkałem ukradkiem – ale chociaż spoglądałem pod nogi, autocenzura rezolutnego dziecka opuściła mnie, ustępując miejsca tajemniczym dociekaniom, pełnym pytań o kobiece ciało i jego najpospolitsze funkcje – pytań pchających mnie ku deprawacji. Mimo powagi misji podjętej tego popołudnia i wszystkich jej późniejszych konsekwencji, stwierdziłem, że w pobliżu zakonnicy, a co dopiero dwóch, opadają mnie zawsze niezbyt czyste żydowskie myśli.

Zakonnice zajęły dwa miejsca za kierowcą, chociaż większość siedzeń w autobusie była pusta. Ja usiadłem po przeciwnej stronie wąskiego przejścia, tuż za obrotową bramką i skrzynką na opłatę za przejazd. Nie miałem zamiaru tam siadać i sam nie rozumiałem, czemu to robię, ale zamiast usunąć się z zasięgu ciekawskich oczu, otworzyłem zeszyt, udając, że odrabiam lekcje, i z nadzieją pomieszaną z lękiem czekałem, aż zakonnice powiedzą coś do siebie po katolicku. Niestety, zachowały milczenie – przypuszczam, że się modliły, co też było niesamowite w autobusie.

Jakieś pięć minut przed centrum rozległ się dźwięczny grzechot różańców: zakonnice wstały jednocześnie, żeby wysiąść przy szerokim skrzyżowaniu High Street z Clinton Avenue. Po jednej stronie ulicy mieścił się salon samochodowy, po drugiej hotel Riviera. Mijając mnie, wyższa z zakonnic uśmiechnęła się i z jakimś nieokreślonym smutkiem w cichym głosie – może spowodowanym tym, że Mesjasz przyszedł i odszedł, a ja nic o tym nie wiem – powiedziała do swojej towarzyszki:

– Co za domyty, miły chłopczyk.

Szkoda, że nie wiedziała, co sobie o nich myślałem. A może właśnie wiedziała.

Parę minut później autobus skręcił po raz ostatni, z Broad Street w Raymond Boulevard, zmierzając do ostatniego przystanku przed stacją Penn. Wysiadłem i puściłem się biegiem do budynku Biura Federalnego na Washington Street, gdzie urzędowała ciotka Evelyn. W hallu windziarz poinformował mnie, że OAA mieści się na ostatnim piętrze. Wjechałem tam i zapytałem o Evelyn Finkel.

– Na pewno jesteś bratem Sandy’ego – powiedziała recepcjonistka. – Wyglądasz jak jego mały bliźniak – dodała z aprobatą.

– Sandy jest o pięć lat starszy ode mnie.

– Sandy to wspaniały chłopak. Wspaniały. Wszyscy tu za nim przepadamy.

To rzekłszy, nacisnęła guzik intercomu do gabinetu ciotki Evelyn.

– Przyszedł do pani siostrzeniec Philip – oznajmiła.

Nie minęło parę sekund, a ciotka Evelyn przeprowadziła mnie między biurkami kilkorga urzędników piszących na maszynach, i weszliśmy do jej gabinetu, z okna którego widać było bibliotekę publiczną oraz Muzeum Newark.

Wycałowała mnie i wyściskała, mówiąc, że strasznie się za mną stęskniła, a ja, pomimo skrupułów – a zwłaszcza lęku, że rodzice dowiedzą się o mojej wizycie u krewnej, z którą zerwali kontakty – postąpiłem zgodnie z przyjętym planem i wyznałem ciotce, że wybrałem się potajemnie sam do kina, żeby ją zobaczyć w Białym Domu. Potem usiadłem na krześle z boku biurka – co najmniej dwa razy szerszego niż biurko mojego ojca, urzędującego całkiem niedaleko, na Clinton Street – i spytałem, jak to było, jeść kolację z prezydentem Lindberghiem i jego żoną. Kiedy ciotka Evelyn przystąpiła do szczegółowej relacji – z wyraźną chęcią zaimponowania słuchaczowi, nawet jeśli było nim tylko dziecko, i tak już porażone rozmiarami jej zdrady – nie mogłem wprost uwierzyć, że tak łatwo dała się nabrać na rzekomy powód mojej wizyty.

Na ścianie za jej biurkiem wisiały dwie duże mapy, przyczepione do wielkiej korkowej tablicy i ponakłuwane skupiskami kolorowych szpilek. Większa mapa przedstawiała wszystkie czterdzieści osiem stanów Ameryki, a mniejsza tylko stan New Jersey, którego długą granicę rzeczną z sąsiednią Pensylwanią nauczono nas w szkole interpretować jako profil wodza indiańskiego: brew w okolicy Phillipsburgha, nozdrza koło Stockton, a podbródek z kawałkiem szyi w rejonie Trenton. Gęsto zaludniony i wysunięty najdalej na wschód obszar obejmujący Jersey City, Newark, Passaic i Paterson, który rozciągał się na północ aż do prostej jak linijka granicy z południowymi hrabstwami stanu Nowy Jork, wyznaczał czub pióropusza Indianina. Tak też zobaczyłem tę granicę na mapie u ciotki i tak widzę ją do dziś; dziecko z moim pochodzeniem miało w tamtych czasach, oprócz pięciu zmysłów, także i szósty – zmysł geografii, wyczulony na miejsce zamieszkania oraz ludzi i rzeczy z najbliższego otoczenia.

Na przestronnym biurku ciotki Evelyn, obok oprawionych w oddzielne ramki fotografii mojej zmarłej babci i rabina Bengelsdorfa, rzucało się w oczy duże, opatrzone autografem zdjęcie prezydenta Lindbergha z małżonką, stojących w Gabinecie Owalnym, oraz mniejsze, przedstawiające ciotkę Evelyn w wieczorowej sukni, ściskającą dłoń prezydenta.

– To moment powitania – wyjaśniła ciotka. – Wchodząc do sali bankietowej, każdy gość zatrzymuje się obok prezydenta, Pierwszej Damy i gościa honorowego. Wymieniane jest jego imię i nazwisko, po czym fotograf robi zdjęcie, przesyłane później przez Biały Dom do danej osoby.

– Czy prezydent coś mówił?

– Powiedział: „Miło nam panią gościć”.

– A czy wolno mu odpowiedzieć?

– Odpowiedziałam: „To dla mnie zaszczyt, panie prezydencie”. – Ciotka nie kryła, jaka to była ważna wymiana zdań, nie tylko dla niej, ale zapewne również dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jej entuzjazm miał w sobie, jak zwykle, coś ujmującego, chociaż ja, w obliczu chaosu, jaki zapanował w moim domu, nie pozostałem ślepy również na jego aspekt diaboliczny. Jeszcze nigdy w życiu nie oceniałem tak surowo dorosłego człowieka – ani rodziców, ani nawet Alvina czy stryjka Monty’ego – bo teraz dopiero zrozumiałem, jak dalece bezwstydna próżność skrajnych głupców wpłynąć może na losy innych ludzi.

– Poznała ciocia pana von Ribbentropa?

– Tańczyłam z panem von Ribbentropem – odparła tonem dziewczęcej niemal przechwałki.