– Gdzie?
– Po kolacji odbył się dansing w wielkim namiocie na trawniku Białego Domu. To była piękna noc. Orkiestra, tańce… Lionela i mnie przedstawiono ministrowi spraw zagranicznych i jego małżonce, nawiązaliśmy rozmowę, a w pewnej chwili, jakby nigdy nic, on się skłonił i poprosił mnie do tańca. Ma sławę wyśmienitego tancerza – całkiem zasłużoną, bo to istny czarodziej parkietu. A po angielsku mówi bez zarzutu. Studiował na Uniwersytecie Londyńskim, a potem, jeszcze za młodu, spędził cztery lata w Kanadzie. Nazywa to swoją wielką młodzieńczą przygodą. Wydał mi się wyjątkowo uroczym dżentelmenem, nadzwyczajnie wprost inteligentnym.
– Co mówił? – spytałem.
– Och, rozmawialiśmy o prezydencie, o OAA, o życiu – właściwie o wszystkim. Wyobraź sobie, że on gra na skrzypcach. Jest taki sam jak Lioneclass="underline" światowiec, zdolny wypowiadać się ze znawstwem na każdy temat. Patrz, kochanie, co miałam na balu. Widzisz tę torebkę na zdjęciu? To złota siateczka. Widzisz? A widzisz skarabeusze? Złote, emaliowane i turkusowe skarabeusze?
– Co to jest skarabeusz?
– To taki żuk. Albo drogi kamień w kształcie żuka. Tę torebkę wykonano u nas w Newark, w zakładzie prowadzonym przez rodzinę pierwszej pani Bengelsdorf. To była słynna firma. Wyrabiała biżuterię dla koronowanych głów Europy i najzamożniejszych ludzi w Ameryce. Spójrz na mój pierścionek zaręczynowy – powiedziała, podsuwając mi uperfumowaną rączkę tuż pod nos, aż znienacka poczułem się jak pies i chciałem ją polizać. – Widzisz ten kamień? To szmaragd, moje kochane dziecko.
– Prawdziwy?
Ucałowała mnie.
– Najprawdziwszy! A tu na zdjęciu mam jeszcze łańcuszkową bransoletkę. Złotą, z szafirami i perłami. Prawdziwymi! – dodała, racząc mnie następnym całusem. – Minister spraw zagranicznych powiedział, że nigdy jeszcze nie widział piękniejszej bransoletki. A jak myślisz, co mam na szyi na tej fotografii?
– Korale?
– Girlandę.
– Co to jest girlanda?
– To taki łańcuch z kwiatów. A zwróciłeś uwagę na te dwie broszki? To szafiry, kochanie, szafiry z Montany oprawione w złoto. I widzisz, kto je nosi? No kto? Kto to jest? Twoja ciocia Evelyn! Evelyn Finkel z Dewey Street! W Białym Domu! Czy to nie istna bajka?
– Chyba tak – przyznałem enigmatycznie.
– Och, skarbie! – przytuliła mnie gwałtownie i obcałowała po całej twarzy. – Mnie się też zdaje, że to bajka. Tak się cieszę, że przyszedłeś. Stęskniłam się za tobą.
Głaskała mnie, jakby chciała sprawdzić, czy nie poupychałem skradzionych precjozów po kieszeniach. Dopiero po latach zrozumiałem, że właśnie te szybkie, zwinne ręce mogły zapewnić ciotce Evelyn błyskawiczny awans życiowy na wielką panią Lionelową Bengelsdorf. Chociaż rabin błyszczał inteligencją i przewyższał wszystkich pod każdym względem, nawet egoizmu, ciotka Evelyn na pewno zawsze umiała znaleźć na niego sposób.
Uwodzicielski raj, jaki wokół siebie roztaczała, był dla mnie jeszcze wtedy niepojęty. Gdziekolwiek sięgnąłem ręką, natrafiałem na miękkość jej ciała. Gdziekolwiek obróciłem twarz, owiewała mnie ciężka woń jej perfum. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem jej u-branie – nowe wiosenne ciuszki, tak zwiewne i delikatne, że prześwitywała przez nie nawet koronkowa koszulka. Niesamowite były też te oczy drugiej istoty, zupełnie inne, niż je pamiętałem. Nie dojrzałem jeszcze do wieku pożądania i słowo „ciotka” wciąż skutecznie mnie zaślepiało, a mimo to poczułem lekkie usztywnienie swojego małego jak żołądź peniska, który dotąd stanowił dla mnie tylko kłopotliwą zagadkę, toteż z rozkoszą wtuliłem się w krągłości ciała trzydziestojednoletniej siostry mojej matki, w miękkie ciepło tej malutkiej, żywiołowej Calineczki, najwyraźniej pozbawionej wstydu i ukształtowanej z samych wzgórków i jabłuszek – doświadczając jednocześnie uczucia jałowości i niepokoju, tak jakby rzadki znaczek-kancera, którego wielką wartość doskonale znałem, objawił się ni stąd, ni zowąd na zwyczajnym liście, wrzuconym przez listonosza do naszej skrzynki pocztowej na Summit Avenue.
– Ciociu Evelyn?
– Mój ty kochany.
– Czy ciocia wie, że przenosimy się do Kentucky?
– Ehem.
– Ja nie chcę stąd wyjeżdżać, ciociu Evelyn. Chcę zostać w swojej szkole.
Odsunęła się gwałtownie i zmierzyła mnie wzrokiem jak najdalszym od kokieterii.
– Kto cię tu przysłał, Philip?
– Przysłał? Nikt.
– Kto cię przysłał? Mów prawdę.
– Mówię prawdę. Nikt.
Usiadła z powrotem za biurkiem, patrząc na mnie tak, że z całych sił musiałem hamować chęć ucieczki. Chęć ta była przemożna.
– Nie ma się czego bać w Kentucky – powiedziała ciotka.
– Ja się nie boję. Tylko nie chcę stąd wyjeżdżać.
Nawet jej milczenie było osaczające – gdybym kłamał, na pewno wydusiłaby ze mnie wyznanie prawdy. Ta nieszczęsna kobieta żyła w stanie ciągłego napięcia.
– Czy zamiast nas nie mógłby wyjechać Seldon z matką?
– Kto to jest Seldon?
– Ten chłopiec z dołu, któremu umarł ojciec. Jego matka pracuje teraz w Metropolitan. Dlaczego my musimy się przeprowadzić, a oni nie?
– Czy to nie twój ojciec napuścił cię na mnie, kochanie?
– Nie, nie. Nikt nawet nie wie, że tu jestem.
Widziałem jednak, że mi nie wierzy – jej awersja do mojego ojca była zbyt cenna, żeby miała ją podważyć oczywista prawda.
– A Seldon chciałby pojechać z wami do Kentucky?
– Nie pytałem go. Nie wiem. Chciałem tylko się dowiedzieć, czy oni nie mogliby wyjechać zamiast nas.
– Mój malutki, widzisz tę mapę New Jersey? Widzisz te powbijane w nią szpileczki? Każda szpilka to rodzina wybrana do przesiedlenia. A teraz spójrz na mapę całego kraju. Widzisz, ile w niej szpilek? Te z kolei wyznaczają miejsca, do których rodziny z New Jersey zostały przypisane. Ustalenie tych miejsc wymagało współpracy wielkiego sztabu ludzi w tym biurze, w waszyngtońskiej centrali i w poszczególnych stanach, do których delegowane są rodziny. Największe i najważniejsze przedsiębiorstwa New Jersey przenoszą swoich pracowników w ramach programu Osadnictwo 42, a to wymaga planowania na skalę znacznie większą, niż możesz sobie wyobrazić. Oczywiste więc, że żadna decyzja nie zależy od pojedynczej osoby. A nawet gdyby zależała i gdybym to ja była tą osobą, nawet gdybym mogła wpłynąć na to, żebyś został z kolegami w swojej szkole, to i tak nie zmieniłabym zdania, że właśnie ty skorzystasz nadzwyczajnie z tej szansy, aby stać się kimś więcej niż kolejnym żydowskim dzieckiem, zastraszonym przez rodziców do tego stopnia, że lęka się samej myśli o opuszczeniu getta. Popatrz, co twoja rodzina zrobiła z Sandym. Pamiętasz swojego brata z wystąpienia w New Brunswick. Widziałeś go, jak przemawiał do tłumu, wspominając swoją przygodę na farmie tytoniowej. Pamiętasz tamten wieczór? Nie byłeś dumny z Sandy’ego? – Tak.
– A czy z jego słów wynikało, że życie w Kentucky jest przerażające, a on sam bał się choćby przez chwilę?
– Nie.
Ciotka wzięła coś z biurka, wstała i podeszła do mnie. Jej ładna twarz, o wyrazistych rysach podkreślonych mocnym makijażem, wydała mi się nagle groteskowa – była żywym wcieleniem manii, w którą, zdaniem matki, popadła jej nieszczęsna egzaltowana siostra. Jasne, że gdybym był dzieckiem wychowanym na dworze Ludwika XIV, ambicje i sukcesy takiej krewnej nie działałyby na mnie tak onieśmielająco jak ważniackie podrygi ciotki Evelyn, a świeckie awanse duchownego w rodzaju rabina Bengelsdorfa nie raziłyby moich rodziców jako skandaliczne, gdyby oni sami wiedli dworski żywot markiza i markizy. Nie popełniłbym pewnie większego błędu – a może nawet mniejszy – gdybym szukał pociechy u dwóch zakonnic w autobusie z Lyons Avenue, zamiast uciekać się do osoby czerpiącej rozkosz z pospolitych, drobnych aktów korupcji, które pienią się wszędzie tam, gdzie trwa walka o najdrobniejsze choćby przywileje władzy.