Seldon wymazał się okropnie musztardą, atakując żarłocznie kanapkę, a jego matka – ku mojemu zdziwieniu – sięgnęła przez stół i otarła mu usta serwetką. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że jej na to pozwolił. „To dlatego, że nie ma ojca” – pomyślałem, i chociaż ostatnio tłumaczyłem tym wszystko, co dotyczyło Seldona, to zapewne w tej konkretnej sprawie miałem rację. „Tak właśnie będzie w Kentucky” – zrozumiałem nagle. Rodzina Rothów przeciwko całemu światu, i Seldon z matką codziennie na kolacji.
Nasz głos bojowego protestu, głos Waltera Winchella, zabrzmiał o godzinie dziewiątej. Wszyscy już od kilku niedziel czekali, aby Winchell zmieszał z błotem projekt Osadnictwo 42, a ponieważ wciąż tego nie czynił, mój ojciec, pragnąc rozwiać wszelkie wątpliwości, siadł i napisał list do jedynego poza Rooseveltem człowieka, którego uważał za nadzieję Ameryki. „To jest eksperyment, panie Winchell” – napisał. „Hitler robił tak samo. Nazistowscy zbrodniarze zaczynają od małego, a gdy to ujdzie im płazem, gdy nikt z ludzi Pana pokroju nie uderzy na alarm, to wówczas… ” – nie doszło jednak do wyliczenia wszystkich okropieństw, które mogą z tego wyniknąć, ponieważ moja matka wyraziła pewność, że list ojca wyląduje w biurze FBI. Adresowany jest do Waltera Winchella – rozumowała matka – ale nigdy do niego nie dotrze, bo poczta skieruje go do FBI, a FBI umieści w teczce z napisem „Roth, Herman”, którą wstawi w akta obok już istniejącej teczki z napisem „Roth, Alvin”.
Ojciec zaprotestował.
– Nigdy. Poczta Stanów Zjednoczonych tego nie zrobi.
Jednak trzeźwa odpowiedź matki zniweczyła marne resztki jego pewności.
– Sam piszesz do Winchella – tłumaczyła matka – o tym, że ci ludzie nie cofną się przed niczym, skoro wiedzą, że ujdzie im to na sucho. A mnie próbujesz wmówić, że nie mogą manipulować pocztą wedle swego widzimisię? Niech ktoś inny napisze do Waltera Winchella. Nasze dzieci już były wypytywane przez FBI. FBI już ma na nas oko z powodu Alvina.
– Kiedy ja właśnie dlatego do niego piszę – bronił się ojciec. – Co innego mi pozostało? Co więcej mogę zrobić? Jeżeli wiesz, to poradź mi. Mam tu siedzieć z założonymi rękami i czekać na najgorsze?
W tej jego rozterce matka dostrzegła dla siebie szansę i uchwyciła się jej – nie ze złośliwości, lecz z desperacji – aby pogrążyć ojca jeszcze bardziej.
– Widziałeś, żeby Shepsie pisał listy i czekał na najgorsze? – zapytała.
– Nie! – obruszył się ojciec. – Tylko nie mów mi znów o Kanadzie!
Tak jakby Kanada była chorobą, która nas wszystkich pozbawia rozumu.
– Nie chcę o tym słyszeć. Kanada to nie jest rozwiązanie.
– To jest jedyne rozwiązanie – upierała się matka.
– Ja stąd nie będę uciekał! To jest nasz kraj!
– Nie – odparła smutno matka. – Już nie. To jest kraj Lindbergha. Kraj gojów. Ich kraj – zakończyła łamiącym się głosem, a jej szokujące słowa i koszmarna bliskość tego, co bezlitośnie rzeczywiste, sprawiły, że mój ojciec, mężczyzna w kwiecie wieku, sprawny, rzetelny i nieustępliwy jak na czterdziestojednolatka przystało, ujrzał nagle sam siebie z druzgocącą jasnością jako oddanego ojca rodziny, który mimo tytanicznej energii nie jest w stanie uchronić najbliższych przed krzywdą ani trochę bardziej niż dyndający w szafie pan Wishnow.
Sandy – wciąż milcząco wściekły z powodu niesprawiedliwie utraconego splendoru – uważał, że oboje rodzice gadają głupstwa, ale tylko wobec mnie nie wahał się mówić o nich językiem zapożyczonym od ciotki Evelyn: „Gettowi Żydzi. Wystraszeni, paranoidalni gettowi Żydzi”. Krzywił się na każde słowo rodziców, wszystko jedno na jaki temat, a także na mnie, gdy sceptycznie odnosiłem się do jego goryczy. Najwyraźniej zaczął lubować się w szyderstwie, które w normalnych okolicznościach rodzice staraliby się w miarę możności tolerować jako wyraz buntu nastolatka – jednak w roku czterdziestym drugim irytujące zachowanie mojego brata było dla nich czymś więcej: niejasną zapowiedzią ciężkiej życiowej próby, podczas której Sandy będzie im okazywał jawną pogardę.
– Co znaczy „paranoidalny”? – spytałem go.
– Taki, co boi się własnego cienia. Taki, co myśli, że cały świat jest przeciwko niemu. Taki, któremu się zdaje, że Kentucky leży w Niemczech, a prezydent Stanów Zjednoczonych to bojówkarz oddziałów szturmowych. Co za ludzie! – westchnął, naśladując naszą ciotkę, która przybierała uszczypliwy ton, ilekroć dystansowała się z wyższością od żydowskiego motłochu. – Płaci im się za przeprowadzkę, otwiera się ich dzieciom wrota na świat… Wiesz, kto to jest paranoik? Paranoik to wariat. Oni oboje są stuknięci – to para wariatów. A wiesz, od czego zwariowali?
Odpowiedzią było nazwisko Lindbergha, ale nie śmiałem tego powiedzieć Sandy’emu.
– Od czego? – zapytałem.
– Od zaściankowego życia w przeklętym getcie. Wiesz, jak to nazywa rabin Bengelsdorf? Ciotka Evelyn mi powiedziała.
– Jak nazywa co?
– Takie życie, jakie ci ludzie tu prowadzą. On je nazywa „Wiernością nieubłaganej żydowskiej nemezis”.
– A co to niby ma znaczyć? Nie rozumiem. Przetłumacz mi. Co to jest „nemezis”?
– Nemezis? To jest to, co wy, Żydzi, nazywacie tsuris.
Wishnowowie poszli do siebie na dół, Sandy usadowił się w kuchni nad lekcjami, a rodzice, w stołowym pokoju od frontu, nastawili radio na audycję Waltera Winchella. Leżałem w łóżku i światło miałem zgaszone. Nie chciałem już więcej słuchać panicznych wypowiedzi o Lindberghu, o von Ribbentropie, o Danville i o Kentucky; nie chciałem myśleć o swojej przyszłości z Seldonem. Chciałem tylko zniknąć w śnie zapomnienia i wyłonić się rankiem w całkiem nowym miejscu. Ponieważ jednak noc była ciepła i okna pootwierane na oścież, więc chcąc nie chcąc, równo z wybiciem godziny dziewiątej usłyszałem dobiegający z wszystkich stron słynny sygnał programu Winchella – serię krótkich i długich dźwięków telegrafu, oznaczających w kodzie Morse’a (którego nauczył mnie Sandy) kompletny nonsens. Na tle tego ogłuszającego stukotu zabrzmiał z wszystkich okolicznych domów tubalny głos Winchella: „Dobry wieczór, Panie Ameryko, dobry wieczór, Pani Ameryko… ” – a potem bojowe staccato długo wyczekiwanych słów, żelazna miotła filipiki Winchella, która miała wszystko odmienić. W normalnych czasach, gdy ojciec i matka mieli jeszcze moc przywracania porządku rzeczy, tłumacząc nam nieznane w stopniu wystarczającym do uznania życia za racjonalne, Winchell nie działał na mnie aż tak bardzo – ale w nowej, oszalałej rzeczywistości, nawet dla mnie stał się on bogiem nad bogami, daleko ważniejszym niż Adonai.
– Dobry wieczór, Panie Ameryko, dobry wieczór, Pani Ameryko, dobry wieczór wszystkim statkom na morzu! Prasa idzie w ruch! Flesz! Ku uciesze szczurowatego Joe Goebbelsa i jego szefa, Rzeźnika Berlina, Lindberghowscy faszyści oficjalnie biorą na cel amerykańskich Żydów. Pierwsza faza zorganizowanych prześladowań Żydów w tym kraju wolnych ludzi przebiega pod fałszywym hasłem „Osadnictwo 42”. Osadnictwo 42 popierają i wspomagają najszacowniejsi złodziejscy baronowie Ameryki – ale nie martwcie się, Lindberghowskie sługusy z Partii Republikańskiej odwdzięczą im się za to ulgami podatkowymi, uchwalonymi przez najbliższy pro-magnacki Kongres.