Matka, na moją prośbę, nie powiedziała ani mojemu ojcu, ani bratu, co się stało ze znaczkami i z pieniędzmi, które miałem w kieszeni spodni Seldona.
– Kiedy cię znaleźliśmy, miałeś w kieszeni dziewiętnaście i półdolara. Nie wiem, skąd się tam wzięły, i nie chcę wiedzieć. Ten incydent jest zamknięty raz na zawsze. Założyłam ci konto oszczędnościowe w Howard Savings Bank. Zdeponowałam tam tę sumę w twoim imieniu, na przyszłość. – Wręczyła mi książeczkę z moim imieniem i nazwiskiem, oraz czarnym nadrukiem „$19, 50” na stronie wpłat.
– Dziękuję – powiedziałem.
Wtedy matka wyraziła opinię o swoim młodszym synu, której, jak sądzę, nie zmieniła aż po grób:
– Strasznie dziwne z ciebie dziecko. Nigdy nie przypuszczałam. Nie miałam zielonego pojęcia.
To rzekłszy, wręczyła mi mój nóż do rozcinania kopert – miniaturkę muszkietu skałkowego z Mount Vernon. Rękojeść była podrapana, a bagnet lekko wygięty. Matka znalazła nóż tego popołudnia, kiedy, nic mi nie mówiąc, wybiegła z pracy w przerwie na lunch, by jeszcze raz poszukać w zagajniku sierocińca choćby śladu moich znaczków, które ulotniły się jak kamfora.
7
W przeddzień odkrycia, że zginęły moje znaczki, dowiedziałem się o rezygnacji ojca z pracy. Parę minut po moim powrocie ze szpitala we wtorek rano ojciec zajechał w przydomową alejkę furgonetką stryja Monty’ego, która miała drewnianą budę, i zaparkował obok samochodu pani Wishnow – właśnie zakończył pierwszą nocną zmianę na targowisku przy Miller Street. Począwszy od tego dnia, od niedzieli wieczorem aż do piątku wracał do domu o dziewiątej, dziesiątej rano, mył się, zjadał porządny posiłek i około jedenastej kładł się spać. Wracając ze szkoły, musiałem uważać, żeby nie trzasnąć drzwiami i nie obudzić go. Po południu, tuż przed piątą, wstawał i jechał z powrotem, bo między szóstą a siódmą na targ zaczynali ściągać farmerzy z towarem, a potem, od dziesiątej wieczór do czwartej rano, przybywali po zakupy handlarze detaliczni, właściciele restauracji i hoteli oraz nieliczni już w mieście uliczni handlarze-wozacy. Cały prowiant ojca na długie noce składał się z przyszykowanego przez matkę termosu kawy i paru kanapek. W niedzielne poranki ojciec odwiedzał swoją matkę u stryja Monty’ego – chyba że Monty przywoził babcię do nas – a resztę dnia przesypiał, i znów musieliśmy być cicho, żeby mu nie przeszkadzać. Ciężkie to było życie, zwłaszcza że czasami ojciec musiał wyjeżdżać grubo przed świtem do farmerów z hrabstw Passaic i Union, od których sam zwoził towar, bo było to bardziej opłacalne dla stryja Monty’ego.
Wiedziałem, że znosi to z trudem, bo rano po powrocie do domu wypijał kieliszek alkoholu. Zazwyczaj butelka Four Roses wystarczała u nas w domu na rok. Moja matka, karykaturalna wręcz abstynentka, nie znosiła widoku szklanki ze spienionym piwem, nie mówiąc już o zapachu nierozcieńczonej whisky, a ojciec pijał jedynie w rocznice ślubu albo przy okazji odwiedzin szefa, którego częstował szklaneczką Four Roses z lodem. Teraz jednak, ledwo wrócił z targu, jeszcze zanim zmienił brudne ubranie i wziął prysznic, nalewał sobie whisky do kieliszka i, zadarłszy głowę, wychylał alkohol jednym haustem, z taką miną, jakby właśnie przegryzł żarówkę. „Dobra rzecz!” – chwalił głośno. „Dobra rzecz!” Dopiero wtedy trochę się rozluźniał i mógł zjeść coś porządnego bez obawy, że dostanie niestrawności.
Byłem kompletnie skołowany, nie tylko nagłym spadkiem pozycji zawodowej ojca – nie tylko furgonetką pod domem i ciężkimi buciorami na nogach mężczyzny, który dotąd chodził do biura w garniturze, koszuli z krawatem i wypucowanych czarnych półbutach, nie tylko wychylanym ostentacyjnie kieliszkiem i obiadem zjadanym przez ojca samotnie o dziesiątej rano – ale także moim bratem, także i jego niespodziewaną transformacją.
Sandy przestał być wściekły. Przestał manifestować pogardę. Nie wywyższał się pod żadnym względem. Zachowywał się tak, jakby i on dostał cios w głowę – tyle że w jego przypadku ten cios nie spowodował amnezji, lecz odrodził w nim spokojnego, sumiennego chłopca, czerpiącego satysfakcję nie z popisywania się kontrowersyjnymi poglądami, tylko z mocnego, równego nurtu życia wewnętrznego, który niesie go spokojnie od rana do nocy i który w moich oczach zawsze stanowił o autentycznej wyższości Sandy’ego nad chłopcami w jego wieku. A może gwiazdorskie ambicje – wraz ze skłonnością do prowokowania konfliktów – zwyczajnie się w nim wypaliły; może nigdy nie miał w sobie dość niezbędnego egoizmu i doznał skrytej ulgi, widząc, że już nie musi publicznie imponować wspaniałością. Może on po prostu nigdy nie wierzył w to, co kazano mu głosić. Może kiedy ja leżałem w szpitalu z podejrzeniem krwiaka zagrażającego życiu, ojciec odbył z nim rozmowę i sprawił cud. A może z powodu mojego kryzysu Sandy skrywał wyniosłe oblicze za maską dawnego siebie, może tylko udawał i sprytnie, z premedytacją, czaił się w ukryciu, czekając, aż… aż nie wiadomo, co nam się jeszcze zdarzy. Tak czy owak, chwilowo szok niezwykłych okoliczności przywrócił mojego brata na łono rodziny.
A matka przestała chodzić do pracy. Uskładała na montrealskim koncie znacznie mniej, niż się spodziewała, ale dostatecznie dużo, by w razie nagłej konieczności ucieczki wystarczyło nam na przekroczenie granicy i rozpoczęcie nowego życia w Kanadzie. Rzuciła pracę w domu towarowym Hahne’a równie raptownie, jak ojciec rozstał się po dwunastu latach z bezpieczną posadą w Metropolitan – a wszystko po to, by udaremnić rządowy plan przesiedlenia nas do Kentucky i uchronić nas przed antysemickim podstępem, za jaki, wspólnie z Winchellem, uważali oboje program Osadnictwo 42. Mama znów cały dzień zajmowała się domem, zastawaliśmy ją tam, wracając ze szkoły w przerwie na lunch i po lekcjach, a podczas wakacji pilnowała mnie i Sandy’ego, żebyśmy znowu nie wymknęli się spod kontroli przez brak nadzoru.
Odmieniony ojciec, odrodzony brat, odzyskana matka, osiemnaście czarnych szwów na głowie i nieodwracalna utrata mojego największego skarbu – a wszystko to dokonało się z magiczną, bajkową szybkością. Nasza rodzina, z dnia na dzień zdeklasowana i wykorzeniona, nie stała już w obliczu banicji i eksmisji, lecz okopała się na swych pozycjach przy Summit Avenue, podczas gdy po trzech krótkich miesiącach Seldon – z którym stałem się beznadziejnie związany, odkąd łaził po okolicy, rozgłaszając wszem i wobec, jak wyratował mnie od wykrwawienia się na śmierć, i to w jego ubraniu – Seldon wyprowadzał się z naszego domu. Od pierwszego września miał zamieszkać z matką w Danville, w stanie Kentucky, jako jedyne tam żydowskie dziecko.
Moje „lunatyczenie” wywołałoby w okolicy jeszcze bardziej upokarzający skandal, gdyby nie to, że Walter Winchell został wyrzucony z pracy przez firmę Jergens Lotion, w parę godzin po zejściu z anteny w niedzielną noc mojej ucieczki z domu. Wieść była tak szokująca, że wprost nie mieściła się w głowie, a Winchell zadbał o to, żeby naród szybko jej nie zapomniał. Po dziesięciu latach, nadawaną o dziewiątej audycję czołowego reportera radiowego zastąpiono już od następnej niedzieli kolejną transmisją koncertu orkiestry tanecznej z tarasu kolejnego ekskluzywnego klubu hotelu na Manhattanie. Jergens zarzucał Winchellowi po pierwsze to, że wobec ogólnokrajowej rzeszy przeszło dwudziestu pięciu milionów słuchaczy siał panikę, „krzycząc «Pali się!» w zatłoczonym teatrze”, a po drugie, że znieważył prezydenta Stanów Zjednoczonych haniebnymi oskarżeniami, „jakimi tylko najskrajniejszy demagog posłużyłby się do podburzenia tłumów”.