Nawet umiarkowany „New York Times”, gazeta należąca do Żydów i przez nich finansowana (za co szanował ją niezwykle mój ojciec), która nie wahała się krytykować polityki Lindbergha wobec hitlerowskich Niemiec, tym razem jednoznacznie poparł reakcję Jergens Lotion w artykule od redakcji zatytułowanym Hańba zawodowa.
„Od pewnego czasu – pisał «Times» – trwa współzawodnictwo antylindberghowskich komentatorów o to, kto sprokuruje najbardziej skandalizującą wykładnię motywacji działania rządu Lindbergha. Walter Winchell jednym brawurowym krokiem wysunął się na prowadzenie w tych zawodach. Wątłe skrupuły i wątpliwy takt pana Winchella przepadły z kretesem w eksplozji jadu, równie niewybaczalnej, jak nieetycznej. Wysuwając oskarżenia tak absurdalne, że nawet zaprzysięgły demokrata mógł, słuchając ich, poczuć nieoczekiwaną sympatię do prezydenta, Winchell zhańbił się nieodwracalnie. Jergens Lotion zasługuje na pochwałę za bezzwłoczne usunięcie go z anteny. Dziennikarstwo uprawiane przez naszych rodzimych Walterów Winchellów to obraza zarówno światłych rzesz obywateli, jak też zasad dziennikarskiej rzetelności, uczciwości i odpowiedzialności, wobec których pan Winchell, wraz ze swymi cynicznymi naśladowcami i chciwymi wydawcami prasy brukowej, demonstrował zawsze skrajną pogardę”.
W napastliwym liście broniącym administracji Lindbergha, a o-publikowanym na łamach „Timesa” jako pierwszy i najdłuższy z serii listów od czytelników zainspirowanych cytowanym wstępniakiem, szanowny korespondent – nawiązując z wdzięcznością do stanowiska redakcji i wzmacniając redakcyjne argumenty dalszymi dowodami ostentacyjnego gwałcenia przez Winchella Pierwszej Poprawki do Konstytucji – podsumowywał: „Próby podżegania i straszenia jego współziomków Żydów są nie mniej haniebne niż brak poszanowania dla norm dziennikarskiej przyzwoitości, który tak zdecydowanie potępiła Wasza gazeta. Nie ma nic podlejszego od żerowania na historycznie uzasadnionych lękach prześladowanego narodu, zwłaszcza gdy pełne uczestnictwo tej właśnie grupy ludności w życiu otwartego, wolnego od ucisku społeczeństwa, jest celem, ku któremu dąży obecna administracja poprzez starania Organizacji Asymilacji Amerykańskiej. Przedstawianie Osadnictwa 42 – programu skierowanego ku poszerzeniu i wzbogaceniu zaangażowania dumnych żydowskich obywateli Ameryki w życie narodu – jako faszystowskiej strategii izolacji Żydów i wykluczenia ich z życia społecznego, jest ze strony Waltera Winchella szczytem dziennikarskiej nieodpowiedzialności, a także jawnym przykładem metody Wielkiego Kłamstwa, która najbardziej zagraża dziś swobodom demokratycznym na całym świecie”.
List nosił podpis: „Rabin Lionel Bengelsdorf, Dyrektor Organizacji Asymilacji Amerykańskiej, Departament Spraw Wewnętrznych, Waszyngton, D. C. ”.
Winchell odpowiedział na to felietonem na łamach „Daily Mirror”, nowojorskiej gazety należącej do najbogatszego amerykańskiego wydawcy, Williama Randolpha Hearsta, właściciela około trzydziestu prawicowych dzienników, sześciu popularnych magazynów oraz King Features, gdzie Winchella czytały kolejne miliony odbiorców. Hearst gardził sympatiami politycznymi Winchella, a zwłaszcza jego gloryfikacją FDR, i zwolniłby go z posady już przed laty, gdyby nie to, że ci sami nowojorczycy, za których pięciocentówki „Mirror” współzawodniczył w popularności z „Daily News”, uwielbiali rynsztokowy styl swojego felietonisty, łączący chamskie krytykanctwo z przesłodzonym patriotyzmem. Według Winchella, rzeczywistym powodem ostatecznego zwolnienia go przez Hearsta były nie tyle zadawnione animozje między felietonistą a wydawcą, ile naciski Białego Domu, którym nawet taki bezwzględny krezus jak Hearst nie śmiał się przeciwstawić w obawie przed konsekwencjami.
„Lindberghowscy faszyści – zaczynał się typowo buńczuczny felieton niereformowalnego Winchella, opublikowany w kilka zaledwie dni po wyrzuceniu go z radia – przypuścili otwarty nazistowski atak na wolność słowa. Dzisiaj Winchell stał się wrogiem, którego trzeba uciszyć… Winchell «podżegacz wojenny», «kłam-ca», «panikarz», «komuch», «żydowina». Dzisiaj Wasz niżej podpisany, jutro każdy inny dziennikarz i reporter, który ośmieli się powiedzieć prawdę o faszystowskim spisku uknutym w celu zniszczenia amerykańskiej demokracji. Honorowi Aryjczycy w rodzaju rąbniętego rabina Lizusa Lionela B. i nadętych właścicieli strachliwego «New York Timesa» nie są pierwszymi superkulturalnymi żydowskimi Quislingami, którzy się płaszczą przed antysemickim panem, bo wrodzona subtelność nie pozwala im walczyć tak, jak walczy Winchell… nie będą też ostatnimi. A błazny od Jergensa nie są pierwszymi tchórzami z wielkiej korporacji, która wdaje się w gierki z dyktatorską machiną kłamstw, rządzącą teraz tym krajem… i też nie będą ostatnimi”.
Za to powyższy felieton – w którym Winchell wyliczył jeszcze około piętnastu swoich osobistych wrogów, kwalifikujących się do grona wiodących faszystowskich kolaborantów Ameryki – był, jak się okazało, jego ostatnim.
Trzy dni później, odwiedziwszy Hyde Park i upewniwszy się, że FDR nie zamierza wychodzić z politycznego cienia i ubiegać się o trzecią kadencję, Winchell ogłosił swoją kandydaturę na prezydenta Stanów Zjednoczonych w następnych wyborach powszechnych. Wcześniej za kandydatów uważano sekretarza stanu Roosevelta, Cordella Hulla, byłego sekretarza rolnictwa i kandydata na wiceprezydenta w roku czterdziestym Henry’ego Wallace’a, Rooseveltowskiego szefa generalnego poczty i przewodniczącego Partii Demokratycznej Jamesa Farleya, sędziego Sądu Najwyższego Williama O. Douglasa oraz dwóch umiarkowanych demokratów nienależących do ekipy Nowego Ładu – byłego gubernatora Indiany Paula V. McNutta i senatora Scotta W. Lucasa z Illinois. Krążyła też niepotwierdzona pogłoska (propagowana, a być może i sfabrykowana przez Winchella w czasach, gdy zbijał on jeszcze osiemset tysięcy dolarów rocznie na rozprzestrzenianiu niepotwierdzonych pogłosek), że gdyby konwencja zakończyła się patem – co łatwo mogło się zdarzyć przy tak bladej ofercie kandydatów – wówczas na scenę wkroczyłaby Eleanor Roosevelt, która silnie zaznaczyła swoją obecność polityczną i dyplomatyczną podczas dwóch kadencji prezydenckich męża i wciąż cieszyła się wielką popularnością z racji swej elokwencji i arystokratycznej rezerwy, zarówno wśród liberalnych zwolenników partii, jak i wśród licznych kpiarzy z wrogiej jej prasy prawicowej. Miałaby wystąpić niespodziewanie, jak Lindbergh na konwencji republikanów w czterdziestym roku, i jednogłośnie, w brawurowym stylu, uzyskać nominację. Lecz odkąd Walter Winchell podjął wyścig wyborczy jako pierwszy z demokratów, i to z niemal trzydziestomiesięcznym wyprzedzeniem wyborów roku czterdziestego czwartego, a nawet przed śródkadencyjnymi wyborami do Kongresu – za to natychmiast po awanturze związanej z usunięciem go z zawodu w ramach „czystki”, przeprowadzonej przez „silne ramię stosującej taktykę puczu faszystowskiej bandy z Białego Domu” (jak sam, ogłaszając się kandydatem, określił swoich wrogów i ich metodę) – eks-felietonista plotkarskich gazet stał się nagle chłopcem do bicia, jedynym demokratą o powszechnie znanym nazwisku, który miał czelność grubiańsko znieważyć tak ukochanego pupila narodu jak Lindy.
Republikańscy przywódcy nie zniżyli się do potraktowania Winchella serio, podejrzewając, że albo wieczny gwiazdor odgrywa samochwalczą komedię dla wyciągnięcia forsy z małej grupki zawziętych bogatych demokratów, albo wystawiony został na wabia przez FDR (a być może przez jego ambitną żonę), żeby ożywić, a zarazem wysondować ukryte antylindberghowskie nastroje, o ile takowe panowały jeszcze w społeczeństwie, które, według sondaży, popierało Lindbergha w rekordowej liczbie osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent wszystkich grup i kategorii wyborców, z wyjątkiem Żydów. Winchell, mówiąc krótko, był żydowskim kandydatem, a sam reprezentował najpośledniejszy typ Żyda, niepodobny w niczym do luminarzy ekskluzywnego grona kulturalnych, dystyngowanych żydowskich demokratów w rodzaju zamożnego przyjaciela Roosevelta, Bernarda Barucha, bankiera i gubernatora Nowego Jorku Herberta Lehmana czy emerytowanego od niedawna sędziego Sądu Najwyższego, Louisa Brandeisa. Jakby sam fakt, że jest człowiekiem bez ogłady, ucieleśniającym wszystkie niemal wulgarne cechy, z racji których Żydzi byli źle widziani w lepszych sferach towarzyskich i finansowych Ameryki, nie wystarczył, aby jego występ na scenie politycznej uznano za kuriozalną impertynencję – wszędzie poza licznie zamieszkanymi przez Żydów obrzeżami Nowego Jorku – Winchell miał jeszcze reputację strasznego cudzołożnika i kobieciarza, lubującego się zwłaszcza w uwodzeniu długonogich panienek z rewii i wiodącego bogate życie nocne wśród rozwiązłych sław Hollywoodu i Broadwayu, z którymi pijał do rana w nowojorskim Klubie Stork, ściągając na siebie anatemę porządnych rzesz społeczeństwa. Jego kandydatura była jednym wielkim żartem, i tak ją właśnie potraktowali republikanie.