– Chodźcie – powiedział ojciec, próbując rozweselić nas w sobotnie popołudnie, gdy ostatnia z sześciu przesiedlanych rodzin zniknęła, bezpowrotnie, jak sądziliśmy, na horyzoncie. – Chodźcie, chłopcy. Zapraszam was na lody.
Wszyscy czworo poszliśmy do drogerii z kawiarenką na Chancellor Avenue, której właściciel, aptekarz, był jednym z najstarszych klientów ubezpieczeniowych ojca. Latem było tam na ogół przyjemniej niż na ulicy: markizy osłaniały witryny z małych szybek przed rażącymi promieniami słońca, a pod sufitem poskrzypywał z cicha trójramienny wentylator. Usiedliśmy w przytulnym boksie i zamówiliśmy lody, a mama, która mimo namów ojca nie mogła jeść, przynajmniej wreszcie otarła łzy. Nasza przyszłość była, bądź co bądź, równie niepewna, jak przyszłość naszych skazanych na banicję przyjaciół, więc siedzieliśmy w półmrocznym chłodzie drogerii, łyżeczka po łyżeczce konsumując lody, oniemiali nagle i kompletnie wyczerpani, aż w końcu matka podniosła oczy znad papierowej serwetki, którą darła na równiutkie paski, i z cierpkim, bladym uśmiechem kogoś, kto wypłakał już wszystkie łzy, powiedziała do ojca:
– Czy nam się to podoba, czy nie, Lindbergh uczy nas, co to znaczy być Żydami.
A po chwili dodała:
– Nam się tylko zdaje, że jesteśmy Amerykanami.
– Nie! – zaprotestował ojciec. – To im się zdaje, że nam się zdaje, że jesteśmy Amerykanami. W tej sprawie nie ma dyskusji, Bess. W tej sprawie nie ma negocjacji. Ci ludzie nie rozumieją, że dla mnie to jest, cholera, oczywiste! Inni? On śmie nazywać nas „innymi”? To on jest inny. Wygląda na stuprocentowego Amerykanina, ale nie jest nim ani trochę! On tutaj nie pasuje. Nie nadaje się na swoje stanowisko. Nie powinno go tu być i koniec, kropka.
Dla mnie najtrudniejszy do przełknięcia był wyjazd Seldona. Jasne, że cieszyłem się z tego powodu. Przez całe lato liczyłem dni. A jednak wczesnym rankiem w ostatnim tygodniu sierpnia, gdy Wishnowowie odjeżdżali spod domu, z dwoma materacami przytroczonymi do dachu starego plymoutha (dźwignęli i umocowali je tam poprzedniego wieczoru mój ojciec z Sandym) i z tylnym siedzeniem zapakowanym po dach ubraniami (stertami ubrań, w tym także moich, które wraz z matką pomogłem sąsiadom przenosić z domu), to właśnie ja – o absurdzie! – nie mogłem przestać płakać. Przypomniało mi się pewne popołudnie, gdy mieliśmy z Seldonem po sześć lat, pan Wishnow jeszcze żył, z pozoru miał się dobrze i codziennie chodził do pracy w Metropolitan, a pani Wishnow, tak jak moja matka, zajmowała się domem, dbała o codzienne potrzeby rodziny i czasem nawet pilnowała mnie, kiedy mama szła na zebranie Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, a Sandy jeszcze nie wrócił ze szkoły. Emanowała takim samym jak moja matka wrodzonym macierzyństwem – bezpiecznym ciepłem, które chłonąłem i uważałem za oczywiste – którego w tak osobliwy sposób doświadczyłem owego popołudnia, gdy zatrzasnąłem się w łazience Wishnowów i nie mogłem wyjść. Przypomniało mi się, jaka była cierpliwa wobec moich licznych nieudanych prób otwarcia drzwi, jak spontanicznie okazywała mi serdeczność, całkiem jakby – pomijając różnice wyglądu, temperamentu i sytuacji rodzinnej – nasza czwórka: Seldon i Selma, Philip i Bess, była jednym i tym samym. Wspominałem panią Wishnow z czasów, gdy najważniejsze było dla niej to, co dla mojej matki – kiedy należała do grona czujnych członkiń lokalnego matriarchatu, troszczącego się przede wszystkim o godziwe życie domowe młodej generacji. Wspominałem panią Wishnow z czasów, gdy nie miała kłopotów, nie chodziła z zaciśniętymi pięściami i ściągniętą bólem twarzą.
Łazienka była ciasna, zupełnie jak nasza, i dość klaustrofobiczna: sedes przy samych drzwiach, tuż obok sedesu umywalka, a dalej wanna, wciśnięta między umywalkę a ścianę. Ciągnąłem drzwi, ale nie chciały się otworzyć. W domu zamknąłbym się tylko na klamkę, ale u Wishnowów przekręciłem zatrzask – czego nie robiłem jeszcze nigdy w życiu. Zamknąłem się na zatrzask, wysikałem, spuściłem wodę, umyłem ręce, wytarłem je o tylną część nogawek sztruksów, bo nie chciałem dotykać cudzych ręczników – słowem, wszystko szło doskonale, dopóki nie spróbowałem wyjść z łazienki i okazało się, że nie umiem otworzyć zatrzasku nad klamką. Przekręcał się tylko o kawałek, a potem blokował. Nie zacząłem walić w drzwi, nie szarpałem klamki, tylko jak najciszej, raz po raz, próbowałem przekręcić zamek. Nie poddawał się jednak, więc usiadłem na sedesie z nadzieją, że problem sam się jakoś rozwiąże. Posiedziałem chwilę, ale zaczęła mi dokuczać samotność, więc wstałem i znów wziąłem się do zamka. Nie ustępował. Wtedy zacząłem lekko pukać w drzwi i przyszła pani Wishnow, i powiedziała:
– Tak, tak, ta zasuwka płata czasem takie figle. Musisz ją przekręcić w specjalny sposób.
Wyjaśniła mi jak, ale wciąż nie mogłem otworzyć. Pani Wishnow z anielską cierpliwością tłumaczyła:
– Nie, Philipie, musisz jednocześnie przekręcić zasuwkę i pociągnąć drzwi. Spróbowałem zastosować się do instrukcji, lecz znów bez skutku.
– Kochanie – powiedziała pani Wishnow. – Równocześnie. Przekręć i pociągnij drzwi.
– W którą stronę? – spytałem.
– Do siebie. Do ściany.
– Aha, do ściany, dobrze. Przekręciłem, pociągnąłem, i znów nic.
– Nie umiem – powiedziałem i zacząłem się pocić, a wtedy dobiegł mnie głos Seldona.
– Philip? To ja, Seldon. Po coś się zamykał? Przecież byśmy do ciebie nie weszli.
– Wcale nie myślałem, że wejdziecie – odparłem.
– No to po coś się zamykał?
– Nie wiem – przyznałem.
– Mamo, może zadzwonię po straż pożarną? – zaproponował Seldon. – Przyjadą z drabiną i wyciągną go.
– Nie, nie, nie – powstrzymała go pani Wishnow.
– Postaraj się, Philip – namawiał Seldon. – To nie jest takie trudne.
– Właśnie że jest. Zacięło się.
– Jak on stamtąd wyjdzie, mamo?
– Cicho bądź, Seldon. Philip?
– Słucham?
– Dobrze się czujesz?
– Gorąco tu jest. Robi się gorąco.
– Wypij szklankę zimnej wody, kochanie. W apteczce jest szklanka. Nalej sobie wody, wypij powoli i zaraz ci będzie lepiej.
– Dobrze.
Ale w szklance na dnie był jakiś oślizły osad, więc tylko udałem, że z niej piję, a naprawdę napiłem się ze złożonych dłoni.