Выбрать главу

Do najgwałtowniejszych i najliczniejszych aktów agresji doszło w Detroit, środkowozachodniej twierdzy „Radiowego Kaznodziei”, ojca Coughlina, stojącego na czele żydożerców spod znaku Frontu Chrześcijańskiego, oraz populistycznego pastora zwanego „diakonem antysemitów”, wielebnego Geralda L. K. Smitha, który głosił, że „duch chrześcijański jest jedynym fundamentem prawdziwego amerykanizmu”. Detroit było też, jak wiadomo, siedzibą przemysłu samochodowego oraz leciwego sekretarza spraw wewnętrznych w rządzie Lindbergha, Henry’ego Forda, którego programowo antysemicka gazeta „Dearborn Independent”, wydawana w latach dwudziestych, poświęcona była „dochodzeniom w Kwestii Żydowskiej”; ich wyniki Ford podsumował ostatecznie w czterotomowej publikacji, liczącej łącznie blisko tysiąc stron, a zatytułowanej Międzynarodowe żydostwo – stwierdzał tam, że w procesie oczyszczania Ameryki „międzynarodowe żydostwo i jego satelici, będący świadomymi wrogami wszystkiego, co społeczność anglosaska uznaje za cywilizację, nie mogą liczyć na litość”.

Można było się spodziewać, że organizacje w rodzaju Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich i wybitni liberalni dziennikarze, tacy jak John Gunther czy Dorothy Thompson, przyjmą z oburzeniem incydenty w Detroit i natychmiast dadzą temu wyraz na forum publicznym – ale i liczni obywatele z konwencjonalnych klas średnich, nawet jeśli uważali Winchella za postać odpychającą i byli zdania, że „sam się prosi o kłopoty”, reagowali zgrozą na sprawozdania naocznych świadków, donoszących o tym, jak zamieszki towarzyszące pierwszemu wystąpieniu Winchella w Hamtramck (dzielnicy mieszkalnej, zaludnionej głównie przez pracowników fabryk samochodowych i ich rodziny, a słynącej jako drugie w świecie, po Warszawie, największe skupisko Polaków) w podejrzanie szybkim tempie rozprzestrzeniły się na Dwunastą Ulicę, Linwood i Dexter Boulevard, gdzie mieszkało najwięcej Żydów. Napastnicy plądrowali żydowskie sklepy, tłukli szyby, bili Żydów przyłapanych na ulicy, podpalali nasączone naftą krzyże na trawnikach eleganckich rezydencji przy Chicago Boulevard, ale także przed skromnymi dwurodzinnymi domkami na Webb i Tuxedo, zamieszkanymi przez malarzy pokojowych, hydraulików, rzeźników, piekarzy, handlarzy starzyzną i sklepikarzy, a nawet na ciasnych podwórkach żydowskiej biedoty z Pingry i Euclid. Wczesnym popołudniem, tuż przed zakończeniem lekcji, wrzucono bombę zapalającą do hallu szkoły podstawowej Winterhaltera, gdzie połowę uczniów stanowili Żydzi. Druga taka bomba wybuchła w hallu Gimnazjum Centralnego, gdzie żydowskich uczniów było dziewięćdziesiąt pięć procent; trzecia – wrzucona przez okno – w Instytucie Szolem Alejchem, placówce kulturalnej, którą Coughlin, jak na ironię, nazywał komunistyczną, a czwarta w siedzibie Związku Robotników Żydowskich, również atakowanego przez Coughlina jako „komunistyczny”. Wytluczono szyby i uszkodzono mury blisko połowy z trzydziestu paru miejskich synagog, a jakby tego było mało, tuż przed rozpoczęciem wieczornych nabożeństw doszło do eksplozji na stopniach otaczanej szczególną czcią świątyni Shaarey Zedek przy Chicago Boulevard. Wybuch poważnie uszkodził unikatową ozdobę elewacji – dzieło architekta Alberta Kahna Moorisha – potrójne, masywne, łukowate odrzwia, które najwidoczniej drażniły miejscową klasę robotniczą swoim wybitnie nieamerykańskim stylem. Odłamki fasady raniły pięcioro przechodniów (żaden z poszkodowanych nie był Żydem), lecz poza tym więcej ofiar nie odnotowano.

Przed zapadnięciem zmroku kilkuset Żydów z trzydziestotysięcznej żydowskiej populacji miasta uciekło na drugą stronę rzeki Detroit, do Windsor w stanie Ontario, a w historii Ameryki zapisał się pierwszy wielki pogrom, jawnie wzorowany na „spontanicznych demonstracjach” przeciwko Żydom w Niemczech, znanych pod nazwą Kristallnacht - „Noc Tłuczonych Szyb”, którą naziści zaplanowali z całym okrucieństwem cztery lata wcześniej, a której ojciec Coughlin bronił w swoim czasie jako reakcji Niemców na „żydowską zarazę komunizmu”. „Kryształowa noc” w Detroit doczekała się podobnej obrony na łamach „Detroit Times”, gdzie nazwano ją niefortunnym, lecz nieuniknionym i w pełni zrozumiałym odzewem społeczeństwa na poczynania nieodpowiedzialnego awanturnika, określonego przez gazetę mianem „żydowskiego demagoga, który od samego początku świadomie prowokował gniew amerykańskich patriotów swoimi oszczerczymi kalumniami”.

W tydzień po wrześniowej napaści na Żydów w Detroit – do której nie ustosunkował się oficjalnie ani gubernator Michigan, ani burmistrz miasta – rozpoczęły się ataki na żydowskie domy, sklepy i synagogi w Cleveland, Cincinnati, Indianapolis i St. Louis, sprowokowane, zdaniem wrogów Winchella, przez jego nieodpowiedzialne wystąpienia w tych miastach po awanturze, którą rozpętał w Detroit. Sam Winchell – który w Indianapolis ledwo uniknął śmierci, gdy zrzucono na niego z dachu płytę chodnikową, trafiając w stojącego obok ochroniarza – tłumaczył zajścia „klimatem nienawiści” rozsiewanym z Białego Domu.

Naszą ulicę w Newark dzieliły setki mil od Dexeter Boulevard w Detroit, nikt z naszych znajomych nigdy nie był w Detroit, a do września czterdziestego drugiego roku cała wiedza chłopaków z sąsiedztwa o tym mieście sprowadzała się do informacji, że jedynym żydowskim członkiem tamtejszej drużyny baseballowej, czyli Tygrysów, jest fenomenalny pierwszy bazowy, Hank Greenberg. Za to po zamieszkach Winchellowskich nawet małe dzieci recytowały jak z nut nazwy dzielnic Detroit, w których doszło do aktów agresji. Papugując podsłuchane opinie rodziców, malcy kłócili się zajadle, czy Walter Winchell jest bohaterem, czy błaznem, ofiarą czy karierowiczem, i czy gra na korzyść Lindbergha, podsuwając gojom wygodny argument, że Żydzi sami sobie zgotowali marny los. Kłócili się, czy byłoby lepiej, gdyby Winchell, zanim sprowokował ogólnonarodowy pogrom, poddał się i pozwolił na przywrócenie „normalnych” stosunków między Żydami a resztą Amerykanów, czy też raczej, na dłuższą metę, postępuje słusznie, podnosząc alarm wśród skorych do ugody Żydów – i budząc sumienia chrześcijan – obnażaniem groźby antysemityzmu, pieniącego się w całej Ameryce. W drodze do szkoły, na boisku po lekcjach, na szkolnych korytarzach podczas przerw, widać było najinteligentniejsze dzieciaki, w wieku Sandy’ego, a nawet niewiele starsze ode mnie, dyskutujące zajadle o tym, czy peregrynacje Waltera Winchella ze skrzynką po mydle i jego demaskatorskie przemówienia o niemiecko-amerykańskich bundystach, o stronnictwie Coughlina, Ku-Klux-Klanie, Srebrnych Koszulach, ruchu Najpierw Ameryka, Czarnym Legionie i Amerykańskiej Partii Nazistowskiej, mające sprowokować te zorganizowane grupy antysemickie, wraz z tysiącami ich niewidocznych sojuszników, do jednoznacznego ujawnienia się – a zarazem do ujawnienia prawdy o prezydencie jako naczelniku i wodzu państwa, który jak dotąd nie zdobył się na ogłoszenie w kraju stanu wyjątkowego, nie mówiąc już o wysłaniu oddziałów federalnych dla zapobieżenia dalszym zamieszkom – działają na korzyść Żydów, czy na niekorzyść Żydów.

Po Detroit, Żydzi z Newark – około pięćdziesięciotysięczna grupa w mieście liczącym grubo ponad pół miliona mieszkańców – zaczęli przygotowywać się na ewentualność poważnych zamieszek na własnych ulicach, do których mogło dojść albo gdyby Winchell, kierując się z powrotem na wschód, złożył wizytę w New Jersey, albo przez samoczynne przenoszenie się niepokojów do miast, gdzie, tak jak w Newark, żydowskie enklawy sąsiadowały z wielkimi robotniczymi społecznościami Irlandczyków, Włochów, Niemców i Słowian, wśród których niemało było bigotów. Zakładano, że pronazistowska konspiracja, która tak skutecznie wznieciła zamieszki w Detroit, bez większego trudu przekształci tych ludzi w bezmyślną, niszczycielską masę.