Выбрать главу

Niemal z dnia na dzień rabin Joachim Prinz, przy współpracy pięciu innych szacownych Żydów z Newark – w tym Meyera Ellensteina – powołał miejscowy Żydowski Komitet Troski Obywatelskiej. Grupa ta szybko stała się modelem podobnych spontanicznie zakładanych żydowskich organizacji obywatelskich w innych dużych miastach. Celem ich działań było zapewnienie bezpieczeństwa ludności żydowskiej poprzez mobilizowanie lokalnych władz do sporządzenia planów działania na najgorszą ewentualność. Komitet miasta Newark zorganizował na początek zebranie w ratuszu – pod przewodnictwem burmistrza Murphy’ego, którego wybór na to stanowisko zakończył ośmioletnią kadencję Ellensteina – z udziałem szefa policji, komendanta straży pożarnej i dyrektora Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego. Następnego dnia komitet spotkał się w siedzibie władz stanowych w Trenton z demokratycznym gubernatorem Charlesem Edisonem, nadinspektorem Policji Stanowej New Jersey oraz dowódcą naczelnym Gwardii Narodowej New Jersey. Obecny był też prokurator generalny Wilentz, osobisty znajomy sześciu członków komitetu, który, wedle oświadczenia rozesłanego przez komitet do redakcji stanowej prasy, zapewnił rabina Prinza, iż każdy sprawca ataku na Żydów z Newark sądzony będzie zgodnie z obowiązującym prawem. Komitet wysłał następnie telegram do rabina Bengelsdorfa, domagając się spotkania z nim w Waszyngtonie, lecz otrzymał odpowiedź, że ponieważ sprawa, w której występuje, ma wymiar lokalny, a nie federalny, należy ograniczyć działania, tak jak to czyniono dotychczas, do władz stanowych i miejskich.

Poplecznicy rabina Bengelsdorfa chwalili go bardzo za to, że nie mieszając się w brudną aferę Waltera Winchella, jednocześnie toczy poufne rozmowy w Białym Domu z panią Lindbergh, zabiegając o pomoc dla niewinnych Żydów w całym kraju, płacących tragiczną cenę za haniebne poczynania zdrajcy i prowokatora, cynicznie podjudzającego amerykańskich obywateli, którzy i bez sztucznie wzniecanej psychozy osaczenia uciekają się do zadawnionych, paraliżujących niepokojów. Zwolennicy Bengelsdorfa tworzyli wpływową klikę, wywodzącą się z wysoce zasymilowanych górnych warstw społeczności Żydów niemieckich. Wielu pochodziło z zamożnych rodzin i należało do pierwszej żydowskiej generacji uczęszczającej do elitarnych szkół średnich i college’ów Ivy League, gdzie, ponieważ byli tak nieliczni, kolegowali się z gojami, z którymi później angażowali się w działalność społeczną, polityczną lub gospodarczą i, przynajmniej z pozoru, byli przez nich czasem traktowani jak równi. Owi uprzywilejowani Żydzi nie dostrzegali niczego podejrzanego w opracowywanych przez agencję rabina Bengelsdorfa programach społecznych, mających ułatwić ich uboższym, gorzej wykształconym ziomkom harmonijne współżycie z amerykańskimi chrześcijanami. Niefortunne, ich zdaniem, było to, że tacy Żydzi jak my wciąż trzymają się razem w takich miastach jak Newark, ulegając ksenofobii zrodzonej z nieistniejących już przesłanek historycznych. Wysoki status ekonomiczny i zawodowy skłaniał ich ku opinii, że ludzie pozbawieni ich prestiżu odrzucani są przez ogół społeczeństwa bardziej z winy własnych klanowych inklinacji niż z powodu rzekomego upodobania chrześcijańskiej większości do wykluczania obcych, a lokalne skupiska etniczne, takie jak nasze, są nie tyle skutkiem dyskryminacji, ile jej wylęgarnią. Przyznawali, oczywiście, że istnieją w Ameryce enklawy zacofania, owładnięte obsesją zjadliwego antysemityzmu, lecz traktowali to jako kolejny argument na poparcie starań dyrektora OAA o zdopingowanie Żydów poszkodowanych życiem w warunkach segregacji do tego, by przynajmniej swoim dzieciom pozwolili włączyć się w główny nurt amerykańskiego społeczeństwa i udowodnić, że w niczym nie przypominają karykatury Żyda propagowanej przez naszych wrogów. Niechęć tych bogatych, światowych, pewnych siebie Żydów do Winchella, który sam robił z siebie karykaturę, brała się głównie stąd, że Winchell z rozmysłem prowokował nienawiść, którą oni, we własnym mniemaniu, uśmierzyli swoim przykładnym zachowaniem wobec chrześcijańskich kolegów i przyjaciół.

Obok rabina Prinza i eks-burmistrza Ellensteina do sześcioosobowego komitetu miasta Newark należeli: Jenny Danzis, starsza już działaczka społeczna – i żona najlepszego chirurga ze szpitala Beth Israel – której wielkim osiągnięciem było wprowadzenie do systemu szkolnego Newark programów amerykanizacji dzieci imigranckich; Moses Plaut, dyrektor domu towarowego, syn założyciela firmy S. Plaut & Co. i dziesięciokrotny prezes Stowarzyszenia Broad Street; Michael Stavitsky, potentat w branży nieruchomości i były prezes Konferencji Żydowskich Organizacji Charytatywnych Newark, oraz naczelny ordynator szpitala Beth Israel, doktor Eugene Parsonette. Nikogo nie zdziwiło, że do tak szacownego grona nie zaproszono głównego mafiosa Newark, Longy’ego Zwillmana, chociaż był to osobnik zamożny, wielce wpływowy i nie mniej od rabina Prinza zatroskany zagrożeniem ze strony antysemitów, którzy pod pretekstem odpowiedzi na prowokacje Waltera Winchella przystąpili do działań noszących, zdaniem wielu, wszelkie znamiona pierwszej fazy rozwiązywania proklamowanej przez Henry’ego Forda „kwestii żydowskiej”.

Longy na własną rękę – niezależnie od licznych organów władz cywilnych, które obiecały rabinowi Prinzowi pełną współpracę – zadbał o to, żeby Żydzi nie pozostali bez obrony, w razie gdyby gliniarze z Newark i oddziałów stanowych New Jersey zareagowali na zamieszki równie niemrawo jak ich koledzy z Bostonu i Detroit. Bullet Apfelbaum – starszy brat Niggy’ego Apfelbauma – bliski współpracownik Longy’ego, znany w mieście jako jego główny egzekutor haraczy, wyznaczony został do wsparcia szlachetnej akcji Żydowskiego Komitetu Troski Obywatelskiej przez rekrutację rozproszonych po okolicy, niesfornych żydowskich wyrostków, którzy nie pokończyli gimnazjum, i wyszkolenie ich w kadrę zmobilizowanego naprędce ochotniczego korpusu pod nazwą Tymczasowej Policji Żydowskiej. Chłopakom tym obce były ideały, które nam wpajano od małego – już w piątej klasie podstawówki manifestowali pogardę dla prawa, nadmuchując kondomy w szkolnej ubikacji, wszczynając bójki w autobusie numer czternaście i lejąc się do krwi na betonowym chodniku przed kinem. To z nimi w latach szkolnych rodzice zabraniali synom się zadawać – a teraz mieli oni po dwadzieścia parę lat, notorycznie okupowali automaty do gry i bilard, a w przerwach zmywali gary w okolicznych knajpkach. Większości z nas znani byli (jeśli w ogóle) tylko z magicznie brzmiących nazwisk z ksywkami: Leo „Lew” Nusbaum, Piącha Kimmelman, Duży Gerry Schwartz, Cichy Breitbart, Diuk „Dukała” Glick – no i z dwucyfrowych wyników IQ.

A teraz ta sama chuliganeria wystawała na co drugim rogu ulicy, wprawnie popluwając przez zęby do rynsztoka i porozumiewając się sygnałami wygwizdywanymi na wetkniętych głęboko w usta palcach. Oto oni – chamscy, prymitywni, ograniczeni umysłowo żydowscy dewianci – przechadzali się po ulicach niczym marynarze na przepustce szukający zaczepki. Oto oni – garstka bezmózgowców, których nauczono nas traktować z litością i lękiem, osiłki jak z epoki kamiennej, zadziorne kurduple i złowrogo prężący muskuły ciężarowcy – zatrzymywali na Chancellor Avenue takie dzieciaki jak ja, przykazując nam trzymać pod ręką kije baseballowe, na wypadek wezwania w środku nocy na ulicę, i chodzili wieczorami do domu kultury, w niedziele na stadiony, a w dni robocze do sklepów, wypatrując sprawnych fizycznie mężczyzn, po trzech z każdego odcinka ulicy między przecznicami, aby z nich stworzyć oddział, na który w razie potrzeby będą mogli liczyć. Ci obwiesie uosabiali wszystko, co barbarzyńskie i godne pogardy – wszystko to, co nasi rodzice, jak im się zdawało, zostawili za sobą raz na zawsze, razem z nędznym dzieciństwem w slumsach Trzeciego Kwartału – a tymczasem demony przeszłości powstały w charakterze naszych aniołów stróżów, każdy z załadowanym rewolwerem, wypożyczonym z kolekcji Bulleta Apfelbauma, który słynął powszechnie z tego, że przez całe życie lojalnie terroryzował ludzi w imieniu Longy’ego, zastraszając ich, bijąc, torturując, a nawet – chociaż, wzorem szefa, który przerastał go o głowę, a ważył dobre trzydzieści funtów mniej, nie pokazywał się nigdy inaczej niż w trzyczęściowym garniturze, z nienagannie poskładaną i dobraną pod kolor krawata chusteczką w kieszonce i w drogim kapeluszu borsalino, fantazyjnie przekrzywionym na bakier nad niełaskawym obliczem bezwzględnie surowego sędziego ludzkiej natury – pozbawiał ich żywota, jeśli taka była wola szefa.