Выбрать главу

Śmierć Waltera Winchella zasłużyła na bezzwłoczną reakcję mediów w całym kraju nie tylko dlatego, że jego nieortodoksyjna kampania sprowokowała najpoważniejsze od początku stulecia antysemickie zamieszki poza obszarem nazistowskich Niemiec, ale także dlatego, że zamordowanie kandydata na prezydenta było w Ameryce zdarzeniem bezprecedensowym. Owszem, prezydenci Lincoln i Garfield zginęli od kul zamachowców w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, na początku wieku dwudziestego ich los podzielił McKinley, a w roku trzydziestym trzecim FDR ocalał z zamachu, w którym życie stracił jego demokratyczny zwolennik Cer-mak, burmistrz Chicago, jednak dopiero dwadzieścia sześć lat po zgładzeniu Winchella ofiarą zamachowca stał się drugi kandydat na prezydenta – demokratyczny senator z Nowego Jorku, Robert Kennedy, trafiony śmiertelnie strzałem w głowę po zwycięstwie w prawyborach kalifornijskich, we wtorek, czwartego lipca sześćdziesiątego ósmego roku.

W poniedziałek, piątego października roku czterdziestego drugiego, byłem sam w domu po szkole i siedziałem w stołowym pokoju, słuchając przez radio końcówki piątego meczu Światowych Mistrzostw Cardinals kontra Yankees, gdy nagle, w kulminacyjnym punkcie dziewiątej rundy, gdy Cardinalsi mieli wybijać przy remisie dwa do dwóch – i objąć prowadzenie w serii stosunkiem meczów trzy do jednego – relację przerwał nagle głos spikera z nienaganną dykcją i lekkim angielskim akcentem, tak cenionym we wczesnej dobie radia:

– Przerywamy program dla podania ważnej wiadomości. Kandydat na prezydenta Walter Winchell został śmiertelnie postrzelony. Powtarzam: Walter Winchell nie żyje. Padł ofiarą zamachu w Louisville, Kentucky, przemawiając na wiecu politycznym pod gołym niebem. To chwilowo wszystkie informacje dotyczące dokonanego w Louisville zamachu na prezydenckiego kandydata z ramienia demokratów, Waltera Winchella. Powracamy do nadawania programu.

Dochodziła piąta po południu. Ojciec pojechał właśnie na rynek furgonetką stryja Monty’ego, mama wyszła po zakupy na Chancellor Avenue, a mój brat, któremu tylko jedno było w głowie, szukał pewnie zacisznego kątka, gdzie mógłby dobrać się do biustu kolejnej panienki. Usłyszałem krzyki z ulicy, potem rozpaczliwy wrzask z pobliskiego domu, ale radio z powrotem nadawało mecz, a napięcie było niesamowite: miotacz Red Ruffing podał do nowego trzeciego bazowego Cardinalsów, Whiteya Kurowskiego, łapacz Cardinalsów Walker Cooper na pierwszej bazie trafił celnie po raz szósty w pięciu meczach, a tylko tego zwycięstwa trzeba było Cardinalsom dla zdobycia tytułu mistrza. Rizzuto zyskał punkt dla Yankees, zawodnik o krwiożerczym nazwisku Enos Slaughter (Rzeź) zyskał punkt dla Cardinalsów, i – jak lubią przechwalać się egzaltowani mali kibice – już „wiedziałem”, zanim Ruffing wystrzelił pierwszą piłkę, że Kurowski po raz drugi obiegnie bazy, zapewniając Cardinalsom czwarte niekwestionowane zwycięstwo po porażce z pierwszego dnia rozgrywek. Ledwie mogłem się doczekać, aż wybiegnę na ulicę z krzykiem: „Wiedziałem! Przepowiedziałem! Kurowski musiał wygrać!”. Ale gdy Kurowski dobiegł do bazy i mecz się skończył, gdy wypadłem z domu i pognałem boczną alejką w stronę ulicy, ujrzałem nagle dwóch członków żydowskiej policji – Dużego Gerry’ego i Diuka Glicka – którzy pędzili z jednej strony jezdni na drugą, łomotali do wszystkich drzwi i wykrzykiwali w czeluście korytarzy: „Zastrzelili Winchella! Winchell zabity!”.

Tymczasem z domów wybiegały inne dzieciaki, rozemocjonowane wynikiem mistrzowskich rozgrywek. Ledwie jednak dopadały ulicy, wykrzykując nazwisko Kurowskiego, Duży Gerry zawracał je komendą: „Lećcie po bejsbole! Zaczęła się wojna!”. I nie miał na myśli wojny z Niemcami.

Zanim nastał wieczór, nie było na naszej ulicy ani jednej żydowskiej rodziny, która nie zabarykadowałaby się za podwójnie zaryglowanymi drzwiami, przy włączonych non stop odbiornikach, żeby nie przegapić najświeższych wiadomości. Wszyscy wydzwaniali do wszystkich z informacją, że Winchell nie powiedział w Louisville niczego, co mogło sprowokować tłum, a nawet przeciwnie, zaczął wystąpienie odwołaniem do godności obywatelskiej – „Szanowni państwo Louisville w stanie Kentucky, dumni obywatele niezwykłego amerykańskiego miasta, w którym odbywają się największe w świecie wyścigi konne i w którym urodził się pierwszy żydowski sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych… ” – a mimo to, zanim zdążył wymówić nazwisko Louisa D. Brandeisa, padł, rażony trzema kulami w tył głowy. Drugie doniesienie radiowe, nadane parę minut po pierwszym, precyzowało miejsce zamachu: tuż obok jednego z najelegantszych w całym Kentucky budynków w stylu greckiego odrodzenia, gmachu Sądu Okręgowego im. Jeffersona, z imponującym pomnikiem Thomasa Jeffersona zwróconym twarzą ku ulicy i szerokimi schodami, zwieńczonymi dostojną kolumnadą portyku. Zabójcze strzały padły prawdopodobnie z któregoś z dużych, ascetycznie prostych i pięknych w proporcjach fasadowych okien gmachu sądu.

Moja matka rozpoczęła serię telefonów zaraz po powrocie z zakupów. Czekałem na nią tuż przy drzwiach, żeby natychmiast przekazać jej wieść o Walterze Winchellu, ale okazało się, że pierwsze skąpe informacje już do niej dotarły: po pierwsze, do rzeźnika, który właśnie pakował mięso dla mojej matki, zadzwoniła żona, żeby mu przekazać radiowy komunikat, a po wtóre, na ulicy panował już straszny rejwach i wszyscy na gwałt spieszyli do domów. Nie mogąc skontaktować się z ojcem, który nie dojechał jeszcze na targ, matka zaczęła się, naturalnie, martwić o mojego brata – Sandy znów igrał z ogniem i pewnie zamierzał, jak zwykle, wpaść na górę tylnymi schodami w ostatniej chwili przed kolacją, myjąc po drodze ręce z całodziennego brudu i ścierając szminkę z twarzy. Fatalnie się złożyło, że właśnie w tej chwili ojciec i brat byli poza domem, w dodatku nie wiadomo gdzie, ale matka, nie rozpakowując nawet zakupów ani nie zdradzając paniki, poleciła mi:

– Przynieś mapę. Przynieś mi swoją mapę Ameryki.

Duża składana mapa kontynentu Ameryki Północnej dołączona była w wewnętrznej kieszonce okładki do pierwszego tomu encyklopedii, którą kupiliśmy od domokrążnego sprzedawcy w roku, gdy rozpoczynałem szkołę. Pobiegłem do loggii, gdzie między dwiema mosiężnymi podpórkami z popiersiem Jerzego Waszyngtona, zakupionymi przez ojca w Mount Vernon, mieściła się cała nasza biblioteka: sześć tomów encyklopedii, Konstytucja Stanów Zjednoczonych w skórzanej oprawie (prezent od firmy Metropolitan Life) i wielki słownik Webstera, ofiarowany Sandy’emu na dziesiąte urodziny przez ciotkę Evelyn. Rozłożyłem mapę na przykrytym ceratą kuchennym stole, po czym matka – używając szkła powiększającego, które dostałem od rodziców na siódme urodziny, wraz z nieodżałowanym klaserem – wytropiła w północnej części środkowego obszaru Kentucky maleńki punkcik oznaczający miasto Danville.

Chwilę później staliśmy już oboje w przedpokoju, przy stoliku z telefonem, nad którym wisiała kolejna zdobyta przez ojca nagroda za sprzedaż polis ubezpieczeniowych: oprawny w ramki miedzioryt oryginalnego tekstu Deklaracji niepodległości. Lokalna sieć telefoniczna w hrabstwie Essex istniała wówczas zaledwie od dziesięciu lat, co najmniej jedna trzecia mieszkańców Newark nie miała w domach telefonów – a większość z tych, którzy je mieli, na przykład my, podłączona była do linii towarzyskiej – toteż rozmowy zamiejscowe wciąż zaliczały się do kategorii cudów, nie tylko dlatego, że rodziny o naszych dochodach nie miały zwyczaju ich prowadzić, ale także – a właściwie głównie – dlatego, że żadne, nawet najbardziej przystępne, techniczne wyjaśnienie ich mechanizmu nie rozwiewało do końca otaczającej je aury magii.