Выбрать главу

– Tak, dziękuję ci za troskę, Seldon. Powiedz mamie, że tylko po to dzwoniłam. U nas nie ma się czym martwić.

– To znaczy, że ja powinienem się czymś martwić?

– Nie, Seldon. Kończ spokojnie swoje jedzenie. Smacznego.

– Już się najadłem tych Fig Newtons, ale i tak dziękuję.

– Do widzenia, Seldon.

– Ale ja lubię Fig Newtons.

– Do widzenia, Seldon.

– Pani Roth?

– Tak?

– Czy Philip przyjedzie mnie odwiedzić? W przyszłym tygodniu są moje urodziny, a nie mam kogo zaprosić na przyjęcie. Nie mam w Danville żadnych kolegów. Chłopaki tutaj przezywają mnie Śledziu. Muszę grać w szachy z dzieciakiem, który ma sześć lat. Mieszka w sąsiednim domu. Tylko z nim mogę grać. Z nikim więcej. Nauczyłem go. Czasami wykonuje niedozwolone ruchy. Albo przesuwa królową i muszę mu mówić, żeby cofnął. Za każdym razem wygrywam, ale co to za przyjemność. Tylko że nikt inny nie chce ze mną grać.

– Seldon, wszystkim jest ciężko. Przyszły takie czasy, że wszystkim jest ciężko. Do widzenia, Seldon.

Matka odwiesiła słuchawkę na haczyk i rozpłakała się.

Zaledwie parę dni wcześniej, pierwszego października, do dwóch mieszkań zwolnionych we wrześniu przez „osadników 1942” – tego pod nami i tego po drugiej stronie ulicy, trzy domy dalej – wprowadziły się włoskie rodziny z Trzeciego Kwartału. Nowe kwatery zostały im przydzielone odgórnie, na mocy rozporządzenia rządowego, a na osłodę udzielono im piętnastoprocentowej obniżki czynszu (odliczając sześć dolarów trzydzieści siedem centów z czterdziestu dwóch i pół dolara miesięcznie) na okres pięciu lat – sumę tę spłacać miał właścicielowi domu Departament Spraw Wewnętrznych przez trzy lata objęte wstępną umową wynajmu oraz pierwsze dwa lata po przedłużeniu umowy na następny trzyletni termin. System ten zatwierdzony został w niepublikowanej wcześniej części ustawy przesiedleńczej – „Projekcie Dobry Sąsiad”, przewidującym wprowadzanie coraz większej liczby nieżydowskich mieszkańców do sektorów zasiedlonych głównie przez Żydów, co miało zaowocować „wzbogaceniem amerykańskości” wszystkich zainteresowanych. W domu jednak, a czasami nawet od nauczycieli w szkole, słyszeliśmy coś zgoła innego: że ukrytym celem Projektu Dobry Sąsiad, tak jak i Zwykłych Ludzi, jest osłabienie solidarności w społecznościach żydowskich i marginalizacja wpływu żydowskiego elektoratu na wyniki wyborów do władz lokalnych i Kongresu. Gdyby wysiedlanie żydowskich rodzin i zastępowanie ich rodzinami gojów przebiegło zgodnie z planem, chrześcijańska większość już na wstępie drugiej kadencji Lindbergha zdominowałaby co najmniej połowę z dwudziestu miejscowości najgęściej zaludnionych przez Żydów, co oznaczałoby bliskie rozwiązanie Amerykańskiej Kwestii Żydowskiej, taką czy inną metodą.

Rodzina, której przydzielono mieszkanie pod nami – matka, ojciec, syn i babka – nosiła nazwisko Cucuzza. Ponieważ mój ojciec przez wiele lat działał jako agent ubezpieczeniowy w Pierwszym Kwartale, gdzie klientami, od których pobierał drobne miesięczne składki, byli głównie Włosi, znał już naszych nowych współlokatorów – dlatego wracając z pracy rankiem w dniu, w którym pan Cucuzza, stróż nocny, przywiózł ciężarówką rodzinny dobytek z pozbawionego ciepłej wody mieszkania w domu komunalnym w bocznej uliczce nieopodal Cmentarza Świętego Grobowca, ojciec zajrzał najpierw na dół, żeby sprawdzić, czy pomimo braku marynarki i krawata i pomimo brudnych rąk leciwa babcia rozpozna w nim agenta ubezpieczeniowego, który sprzedał jej mężowi polisę, a tym samym zapewnił rodzinie środki na pochowanie staruszka.

„Tamci” Cucuzza (krewni „naszych” Cucuzza, którzy z takiego samego mieszkania bez ciepłej wody w Pierwszym Kwartale przenieśli się do lokalu o trzy domy od nas) stanowili znacznie liczniejszą rodzinę – trzech synów, córka, rodzice i dziadek – byli więc potencjalnie bardziej hałaśliwymi i uciążliwymi współlokatorami. Poprzez dziadka i ojca łączyły ich koligacje z Ritchiem „Buciorem” Boiardo – gangsterem rządzącym włoską częścią Newark i jedynym poważnym konkurentem Longy’ego do monopolu na podziemny światek. Rozumie się samo przez się, że ojciec rodziny, Tommy, należał do rzeszy szeregowych członków gangu i, tak jak jego ojciec przed odejściem na emeryturę, dla pozoru kelnerował w popularnej restauracji Boiardo, Vittorio Castle, głównie jednak zajmował się ściąganiem haraczy po knajpach, fryzjerniach i burdelach, nie omijając też szkolnych boisk i sklepików ze słodyczami Trzeciego Kwartału, gdzie inkasował kieszonkowe od Murzynów grających tam codziennie w numerki. Pomijając kwestię religii, „tamci” Cucuzza z pewnością nie byli sąsiadami, których życzyliby sobie moi rodzice w pobliżu swych podatnych na wpływy synków, więc ojciec przy niedzielnych śniadaniach podnosił nas na duchu zapewnieniami, że byłoby o wiele gorzej, gdyby na parter przydzielono nam poborcę haraczy i jego trzech synalków, zamiast nocnego stróża z jedenastoletnim jedynakiem Joeyem, zapisanym niedawno do szkoły Świętego Piotra, gdyż ten poczciwy, zdaniem ojca, chłopczyna z wadą słuchu nie miał nic wspólnego ze swoimi nieokrzesanymi kuzynami. W Pierwszym Kwartale cała czwórka pociech Tommy’ego Cucuzzy uczęszczała do miejscowej szkoły publicznej, lecz po przeprowadzce zapisano ich razem z Joeyem do Świętego Piotra, a nie do naszej szkoły publicznej, pełnej inteligentnych małych Żydów.

Ponieważ ojciec przerwał pracę w parę zaledwie godzin po zamachu na Winchella i, mimo gwałtownych protestów stryja Monty’ego, przyjechał do domu, by resztę niespokojnego wieczoru spędzić z żoną i dziećmi, siedzieliśmy całą czwórką przy kuchennym stole, czekając na najświeższe wiadomości radiowe, gdy pan Cucuzza z Joeyem przyszli z dołu tylnymi schodami, by złożyć nam wizytę. Zapukali do drzwi i musieli odczekać na podeście, aż ojciec upewni się, kto to się do nas dobija.

Pan Cucuzza był potężnym, łysym mężczyzną – sześć i pół stopy wzrostu, ponad dwieście pięćdziesiąt funtów wagi – ubranym w służbowy mundur nocnego stróża: granatową koszulę, świeżo odprasowane granatowe spodnie i szeroki czarny pas, podtrzymujący nie tylko dolną część garderoby, ale i dobre kilka funtów najosobliwszej kolekcji akcesoriów, jaką zdarzyło mi się widzieć na wyciągnięcie ręki. Były tam dwa pęki kluczy wielkości ręcznych granatów, zwisające przy bocznych kieszeniach spodni, autentyczne kajdanki i specjalny zegar w skórzanym futerale, przypiętym do wypolerowanej klamry pasa. W pierwszej chwili wziąłem ten zegar za bombę – za to bezbłędnie rozpoznałem pistolet w kaburze za pasem. Z tylnej kieszeni spodni sterczała, lampą do góry, długa latarka, mogąca w razie potrzeby służyć do ogłuszenia napastnika, a jeden rękaw wykrochmalonej koszuli zdobiła trójkątna biała naszywka z niebieskim napisem: „Ochrona”.

Joey też był duży – starszy ode mnie raptem o dwa lata, ważył pewnie ze dwa razy tyle co ja – i nosił ekwipunek nie mniej dla mnie intrygujący od akcesoriów jego ojca. W prawym uchu miał coś, co przypominało przeżutą gumę balonową – był to aparat słuchowy, podłączony cienkim kabelkiem do okrągłej czarnej kasetki z tarczą pomiarową, przypiętej klipsem do kieszonki koszuli; drugi kabel łączył urządzenie z baterią wielkości dużej zapalniczki, schowaną w kieszeni spodni. A w rękach dzierżył Joey ciasto – podarunek jego matki dla mojej matki.

Joey przyniósł w prezencie ciasto, a pan Cucuzza pistolet. Miał dwa – jeden nosił do pracy, a drugi trzymał w domu. Przyszedł ofiarować ojcu zapasową broń.

– To miło z pana strony – powiedział ojciec – ale ja naprawdę nie umiem strzelać.

– Pociągasz pan za spust. – Pan Cucuzza miał zaskakująco cichy głos jak na tak wielką postać, chociaż nieco chropawy, jakby za dużo czasu spędzał na powietrzu w roli nocnego stróża. A mówił z tak przezabawnym akcentem, że naśladowałem go czasami, gdy nikt nie słyszał. Ileż to razy pękałem ze śmiechu, powtarzając głośno: „Pociągasz pan za spust”! Z wyjątkiem urodzonej w Ameryce matki Joey'a, wszyscy „nasi” Cucuzza mieli dziwne głosy: najstarsza z nich, wąsata babcia, mówiła jeszcze dziwniej od Joeya, który wydawał z siebie jakieś osobliwie płaskie echo głosu. Babcia Cucuzza miała najdziwniejszy głos nie tylko dlatego, że mówiła wyłącznie po włosku, czy to do osób postronnych (ze mną włącznie), czy sama do siebie, zamiatając tylne schody, sadząc na klęczkach warzywa w miniaturowym przydomowym ogródku albo po prostu stojąc w ciemnej sieni. Miała najdziwniejszy głos, ponieważ był to głos męski – babcia Cucuzza wyglądała jak malutki staruszek przebrany w długą czarną suknię, i przemawiała jak mężczyzna, zwłaszcza gdy kapralskim tonem wydawała rozkazy, instrukcje i polecenia, od których Joey nigdy nie śmiał się uchylić. Za to kiedy zostawaliśmy z Joeyem sami, poznawałem wyłącznie figlarny rys jego osobowości – radosną duszę, której zakonnice i księża nie potrafili dostrzec ani zbawić. Trudno było litować się nad nim z powodu wady słuchu, skoro on sam był wesołym, psotnym chłopakiem, skorym do śmiechu, gadatliwym, ciekawskim, niesamowicie łatwowiernym i obdarzonym bystrym, choć nieortodoksyjnym umysłem. Trudno było litować się nad Joeyem, a jednak jego posłuszeństwo wobec rodziny było tak skrupulatnie bezwzględne, że napawało mnie tym samym niemal zdumieniem, co skrupulatnie bezwzględna pogarda dla zasad Shushy’ego Margulisa. Joey był bez wątpienia najlepszym synem w całym włoskim Newark, dlatego szybko podbił serce mojej matki – jego synowskie oddanie i długie, ciemne rzęsy, pytające spojrzenie, jakie kierował do dorosłych, czekając na polecenia, sprawiły, że wyzbyła się sztywnej wyniosłości, stanowiącej jej głęboko zakorzeniony mechanizm obronny przed gojami. Za to przy włoskiej babci ze starego kraju moja matka – podobnie jak ja – czuła się nieswojo.