Выбрать главу

– Żeby wreszcie ten cholerny konował pozwolił mi się ruszyć z miejsca – narzekał porucznik.

– Leż, kiedy ci każą – pułkownik żegnał chorego. – Mnie twój rozbity łeb nie jest potrzebny, tylko zdrowy.

Tymczasem „konował” stwierdził, że stan rannego poprawia się niespodziewanie szybko i ósmego dnia pozwolił mu na mały spacer po ogrodzie szpitalnym, uprzedzając, że jeśli nic się nie zmieni na gorsze, porucznik nazajutrz będzie mógł opuścić gmach szpitala.

Ciesielski ubrał się piorunem, ogromnie ucieszony decyzją lekarza. W pierwszym spacerze towarzyszyła mu Irena. Dziewczyna była dziwnie smutna. Nie podzielała radości swojego „podopiecznego”. Zauważył to Andrzej.

– Wcale się nie cieszysz, że już wróciłem do zdrowia – powiedział.

– Cieszę się, ale smuci mnie, że już się nie będziemy widywali – odpowiedziała szczerze młoda kobieta. – Tak przywykłam do tych odwiedzin. Polubiłam je nawet. Taka byłam spokojna siedząc przy tobie w tym małym pokoiku szpitalnym. A teraz to się wszystko kończy. Ty wrócisz do swojej pracy, a ja pozostanę… główną podejrzaną o zabójstwo męża i może także o zamach na twoje życie.

– Ireno, jak możesz tak mówić! – Andrzej protestował tak gwałtownie, że nawet nie spostrzegł, kiedy trzymał ją w objęciach. Miała gorące usta, przytuliła się do niego całym ciałem.

– Puść mnie – powiedziała lekko się wyswobadzając z ramion mężczyzny. – Pójdę już sobie. Jutro się nie zobaczymy. Tak będzie najlepiej. Zobaczymy się wtedy, kiedy będziesz chciał i kiedy będziesz mógł. Chciałabym jednak, abyś wiedział, że te kilka dni które spędziłam przy twoim łóżku były chyba najpiękniejsze w moim życiu.

Dziewczyna odwróciła się i szybko odeszła w stronę bramy. Andrzej Ciesielski nawet nie próbował jej zatrzymać.

Nowe hipotezy

Przez najbliższe dni porucznik Andrzej Ciesielski i podporucznik Antoni Szymanek niczym innym się nie zajmowali, tylko od rana do końca godzin pracy czytali akta i dyskutowali na temat tego, co porucznik robił od dnia, kiedy objął dochodzenie w sprawie zabójstwa Zygmunta Stojanowskiego.

Porucznik już całkowicie przyszedł do siebie po napadzie; początkowo miewał lekkie zawroty głowy, ale i to minęło bez śladu. Nie ma to jak mieć dwadzieścia osiem lat. Oficer miał nadzieję, że piękna pani z Wilczej odezwie się choć telefonicznie. Telefon jednak milczał, zaś Andrzej, pamiętając ich ostatnią rozmowę, także nie wykręcał znajomego mu numeru. Nawet unikał przechodzenia przez Plac Teatralny, aby się nie narażać na pokusę. Uważał, że Irena ma rację. Jedynie czas może rozwiązać ten problem.

A czas biegł nieustannie. Nieustannie też prokurator Żarnowiecki, który prowadził śledztwo, dopytywał się o postępy pracy obu oficerów. Ze wstydem musieli mu stale odpowiadać, że nie dysponują konkretami.

Także pułkownik Niemiroch ciągle pytał Andrzeja Ciesielskiego, czy już wykrył drogę prowadzącą do celu. Coś, czego tak się obawiał przestępca, że aż zaryzykował próbę drugiego zabójstwa. Zresztą i sam pułkownik parokrotnie przeczytał całe akta od deski do deski – niczego jednak nie odkrył.

Pewnego dnia zadzwonił telefon. Porucznik szybko podniósł słuchawkę. Może łudził się, że to telefonuje dziewczyna, której piękne zielone oczy tak go urzekły? Ale w aparacie odezwał się męski głos: – Czy to porucznik Ciesielski? Mówi Janusz Adamczyk.

– Miło mi usłyszeć pana inżyniera.

– Dzwonię, bo przypomniała mi się pewna rozmowa z Zygmuntem. Jakiś miesiąc przed jego śmiercią. Może to nie ma żadnego znaczenia dla sprawy, ale wolałbym, aby [panowie treść tej rozmowy znali.

– Wszystko, co dotyczy Zygmunta Stojanowskiego, i jest dla nas bardzo ważne.

– Kłopotliwe jest dla mnie spotkanie z panem – tłumaczył kierownik robót. – Podjęliśmy zobowiązania, że [przedterminowo skończymy stawianie podpór estakady, jeszcze przed zimowymi mrozami, kiedy to i tak betonowanie musi stanąć, bo charakter naszej budowy wyklucza pracę w „cieplakach”. Dlatego też od rana do wieczora tutaj siedzę. Pracujemy teraz na dwie zmiany, a ludzi, zwłaszcza personelu technicznego, brakuje. Dlatego nie ma mowy, żebym się mógł stąd wyrwać chociaż na dwie godziny i przyjechać do panów. W domu bywam gościem. Żona mówi, żebym dzieciom chociaż od czasu do czasu i przysłał pocztówkę z pozdrowieniami, bo kiedy wracam z pracy już śpią, kiedy wyjeżdżam do roboty, oni jeszcze nie wstają.

– Nie ma problemu – odpowiedział porucznik. – Zaraz wsiadam w samochód i jadę do pana. Jeżeli to panu odpowiada?

– Właśnie chciałem o to prosić.

Porucznik skończył rozmowę i zreferował jej przebieg koledze.

– Weź samochód bez milicyjnej rejestracji, ale jedź z kierowcą i niech on nie spuszcza cię ani na moment z oka.

– Coś ty – żachnął się Ciesielski – nie jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych, żebym musiał jeździć z gorylami.

– Jeszcze ci łeb zupełnie się nie wygoił, a już chcesz po raz drugi dostać – ostrzegał podporucznik. – Pamiętaj, co mówił stary.

Inżynier czekał przed barakiem. Zaproponował: – Może się przejdziemy po budowie? To nie będzie zwracało niczyjej uwagi. Dobrze, że pan porucznik przyjechał po cywilnemu.

– Raczej rzadko zakładam mundur – przytaknął oficer – chyba że podejmuję jakieś oficjalne czynności.

Dwaj mężczyźni szli wzdłuż wysokich kolumn – podpór przyszłej estakady. Trasa Toruńska na tym odcinku coraz widoczniej wyrastała z ziemi. Chyba szybciej niż przysłowiowe grzyby. Wszędzie panował wielki ruch. Co chwila koło nich przejeżdżały specjalne samochody dowożące beton na budowę. Porucznik rozglądał się z zaciekawieniem. Inżynier udzielał objaśnień. Tłumaczył, że Trasa Toruńska to inwestycja trzykrotnie większa niż poprzednio budowana Trasa Łazienkowska. Ona to będzie w przyszłości stanowić główną część autostrad przecinających Polskę z północy na południe i z zachodu na wschód, łączących się w sercu kraju, jego stolicy, Warszawie.

Za inżynierem i porucznikiem podążał trzeci mężczyzna, również w cywilnym ubraniu. To wywiadowca MO pełniący rolę kierowcy. Najwidoczniej otrzymał od porucznika Szymanka wyraźne instrukcje.

– Wracając do sprawy, o której porucznikowi wspomniałem przez telefon – nawiązał Adamczyk – przedstawia się to tak: jakiś miesiąc czy może pięć tygodni przed i śmiercią, daty dokładnie nie pamiętam, Zygmunt powiedział do mnie: „W wytwórni betonu cement teraz już kradną całymi ciężarówkami”. Nie przywiązywałem wagi do tych słów, bo dla Zygmunta wszyscy, którzy trochę gorzej pracowali byli złodziejami i bandytami, ale on dodał: „Teraz od Żerania aż do Jabłonny stawiają szklarnię przy szklarni. A chyba nikt z tych pseudobadylarzy legalnie cementu nie kupił. A przynajmniej nie kupił go tyle, żeby wystarczyło na całość. Skąd więc biorą materiały budowlane? Najłatwiej o cement od nas. Blisko, samochód wiozący beton zboczy trochę, wyrzuci ładunek, kilka worków, i nawet bez opóźnienia odjedzie na plac budowy.”

– Ciekawe, i być może prawdziwe – porucznik z uwagą słuchał inżyniera.

– Wtedy to sobie zlekceważyłem. Pamiętam, że powiedziałem: „Zygmunt, mamy swoje kłopoty. Nie martw się cudzymi. Grunt, żebyśmy zawsze dostawali beton na czas. A cementu niech pilnują ci z wytwórni. Przecież mają określone normy na to, ile ton betonu ma być z jednej tony cementu. Kontrolę im zostaw”. Ale Zygmunt był uparty jak stary kozioł. Tłumaczył mi: „Ilość betonu będzie się zawsze zgadzała. Wystarczy wziąć trochę więcej żwiru i wody. Wody nikt nie mierzy, ile się jej zużywa, a żwir dostają całymi pociągami. Jego rejestracja jest dużo mniej dokładna niż cementu. Ci przy betoniarkach zawsze mogą dodać więcej żwiru, skręcić kilka czy nawet kilkanaście worków cementu. Tego przy tak wielkiej produkcji nikt nie zauważy. Nawet szczegółowa analiza nie wykazałaby większych rozbieżności. A wiesz, ile się dzisiaj płaci na wolnym rynku za jeden worek cementu? Starczy nie tylko na wódkę”.