Выбрать главу

– A Stojanowski?

– Inżynier pracował w tym tutaj barakowozie. – Fajęcki pokazał ręką. – Jako majster stale tutaj do niego przychodziłem, więc słyszałem, że dzwonił także do tej spółdzielni, w której poprzednio pracował, a która nam dostarcza wiksilu. Stojanowski myślał, że jeżeli cement w porządku, to może z tym wiksilem coś nie tego i właśnie to powoduje, że beton źle spływa w formy i później nie można tych form zdjąć.

– A co na to ci ze spółdzielni? – Porucznik wiedział, że w tej chwili rozstrzygną się losy jego nowej hipotezy śledczej.

– Tłumaczyli, że u nich z wiksilem w porządku. Stojanowski mówił im, żeby przeprowadzili analizę wiksilu i obiecywał, że sam też taką analizę zrobi.

– Kiedy to było? Pamięta pan?

– Inżyniera zabili chyba we wtorek? Prawda?

– Tak. Czternastego września. To był wtorek.

– A rozmawiał w sobotę. To pamiętam dobrze, bo tego dnia wcześniej kończyliśmy, a przez ten cholerny beton musiałem aż do wieczora sterczeć na budowie. Była chyba dziesiąta, jak inżynier z nimi rozmawiał.

– Co na to odpowiedzieli?

– Z tego co zrozumiałem, mówili, że sami wykonają analizę i zatelefonują do inżyniera, gdyby coś u nich nawalało.

– I zadzwonili?

– Nie wiem. Ale ja nie siedzę w barakowozie, a pracuję na placu. Mogli i telefonować. Stojanowski nic mi o tym nie wspominał.

– A potem, po śmierci Stojanowskiego, wydajność znowu wzrosła?

– Tak, w jakiś tydzień po jego pogrzebie. Byłem na cmentarzu. Na drugi dzień zdejmowaliśmy formy, chociaż stały cztery dni, a nie pięć czy sześć jak poprzednio. Później było jeszcze lepiej. Wystarczyło trzy dni na związanie betonu. I tak idzie do tej pory.

– Niech pan się zastanowi i przypomni sobie. Może wydajność wzrosła wtedy, kiedy skończył się stary zapas wiksilu i spółdzielnia przysłała wam nowy transport?

Majster coś sobie obliczał w pamięci. – Ma pan rację – odpowiedział z wielkim zdziwieniem – tak było. Kiedy przywieźli nowy zapas, mieliśmy na składzie parę beczek. Więc tych nowych samochód nie zawiózł do magazynu, lecz od razu na plac do szalunków. Dopiero kiedy przywieźli następny ładunek, inżynier Wolski, który jest kierownikiem po Stojanowskim, posłał go do magazynu.

– A ten stary zapas zużyliście? Te parę beczek, które zostały z czasów, kiedy Stojanowski jeszcze żył?

– Chyba nie. Bo jak do magazynu trafił nowy ładunek, to postawili bliżej drzwi i stamtąd najpierw się bierze.

– Pamięta pan, gdzie stały te stare beczki?

– Dlaczego nie? Przecież to zawsze ja odbieram wiksil z magazynu.

– Pokaże mi pan to miejsce?

– Jeżeli pan porucznik ciekawy…

– Nawet bardzo.

– To chodźmy.

W dużym blaszanym baraku służącym za podręczny magazyn materiałów wielkiej budowy było bardzo tłoczno i, powiedzmy delikatnie, panował niezbyt wielki porządek. Czy zresztą mogło być inaczej? Stale tu podjeżdżały ciężarówki pełne najrozmaitszych materiałów budowlanych, każdy się spieszył, aby jak najszybciej wyładować przywieziony przez siebie towar. A tymczasem inni już czekali, by pobrać z magazynu to, co im właśnie było potrzebne. Także nie chcieli czekać. Magazynier i jego pomocnicy dwoili się i troili, żeby pogodzić obie strony. A przecież wszystko trzeba było pokwitować, wciągnąć do księgi magazynowej. Także wydawane materiały należało zapisać. Wiadomo, magazynier odpowiada materialnie i za niedobory, i za nadmiar. A nadwyżki są dla niego bodaj jeszcze niebezpieczniejsze.

– Niech pan porucznik dobrze uważa, bo tu się można ładnie usmarować – ostrzegał Fajęcki, kiedy przeciskali się między stosami materiałów budowlanych.

Porucznik nie potrzebował ostrzeżenia. Pamiętał, gdzie się znajduje i że ma na sobie prawie nowe ubranie. Wreszcie dostali się na koniec magazynu. Tutaj w kącie stały dwie blaszane beczki.

– To będą te – pokazał Fajęcki – wtedy w magazynie było prawie pusto, więc cały transport trafił bardzo daleko. Te inne są przy wejściu, po prawej stronie. Dlatego zapamiętałem. Inaczej by się ich nie rozróżniło, bo spółdzielnia nie pisze daty na swoich wyrobach. To niepotrzebne, bo wiksil nie ma terminu ważności. Zresztą beczki u nas nigdy długo nie stoją. Zużywamy tego dużo. Ledwie nadążą z dostawami. Czasami to nawet mamy „na styk” – ostatnią beczkę kończymy, kiedy przywożą następne.

Andrzej Ciesielski otworzył teczkę, wyjął z niej dwie małe buteleczki i poprosił magazyniera, aby je wypełnił wiksilem pobranym kolejno z beczek. Napełnione butelki porucznik oznaczył numerem jeden i dwa.

– Teraz jeszcze proszę o pokazanie mi transportów dostarczonych już po śmierci inżyniera.

– Z tym będzie trudniej. Otrzymaliśmy dwa transporty beczek, ale złożono je w jednym miejscu – tłumaczył Fajęcki. – Nie potrafię rozróżnić, które beczki przywieziono najpierw, a które później. Może magazynier Lewandowski będzie pamiętał?

– Jeżeli wy nie wiecie, skąd ja mam wiedzieć? – odpowiedział magazynier. – Przecież to wy zawsze pokazujecie, gdzie je postawić, tak żeby łatwiej było zabierać.

– To nie ma znaczenia – pogodził ich porucznik – Wezmę próbki z dwóch zupełnie przypadkowo wybranych beczek.

Po dwóch dniach niecierpliwego wyczekiwania Zakład Kryminalistyki wydał orzeczenie, że „w płynie znajdującym się w butelkach oznaczonych numerem jeden i dwa nie stwierdzono żadnych śladów zeosilu. Natomiast butelki numer trzy i cztery zawierają zeosil zgodnie z recepturą”.

Pełen dumy porucznik wkroczył do gabinetu zwierzchnika. Pokazał mu otrzymany dokument:

– Teraz już sprawa jasna. W spółdzielni zorientowano się, że zeosil jest artykułem bardzo poszukiwanym na rynku. Postanowiono więc „zorganizować” nadwyżkę tego surowca. Po prostu na pewien czas zaprzestano dodawać go do wiksilu. Nie wiem, czy na innych budowach spostrzeżono, że dostają za te same pieniądze dużo gorszy produkt. Ale tam, gdzie terminy nie były tak napięte i praca nie tak dobrze zorganizowana jak u Stojanowskiego, zapewne nawet nie zauważono zmiany. Albo tłumaczono sobie, że cement jest gorszy i dlatego z betonem są pewne trudności. Wszystko by grało, gdyby nie pedanteria inżyniera. W jego sekcji praca była zorganizowana tak sprawnie, że gorszy wiksil z miejsca wywołał nagły spadek dziennych przerobów. Po prostu formy smarowane złym produktem nie spełniały swego zadania. Beton po nich nie spływał, a później tak przylegał do formy, że nie udawało się jej zdjąć, dopóki masa się całkowicie nie związała.

– Te dwa dni zwłoki?

– Właśnie. Inni nad tym przechodzili do porządku dziennego i ratowali plany przyspieszeniem na innym odcinku robót, przy zbrojeniu czy szalowaniu. U Stojanowskiego już nic nie dawało się przyspieszyć. Inżynier podejrzewał wytwórnię betonu, cementownię, wreszcie doszedł, że z wiksilem, który sam ulepszał w czasie pracy w spółdzielni, coś nie w porządku. Zadzwonił do „Pomocy Budowlanym”. Tam mu jednak odpowiedziano, że wiksil jest w normie. Stojanowski nie zadowolił się tymi zapewnieniami i zapowiedział, że osobiście odda próbkę do analizy. Tym samym los inżyniera został przypieczętowany. Gang działający w spółdzielni nie mógł do tego dopuścić. W dwa dni po telefonie Stojanowski już nie żył.

– Wywód jest logiczny, trzyma się kupy i jest bardzo prawdopodobny. Ale tego wszystkiego jeszcze musisz dowieść – pułkownik Niemiroch był ostrożny. – Co planujesz?

– Musimy się dowiedzieć, czy i kto proponował na wolnym rynku większe ilości zeosilu? Biorąc pod uwagę dużą produkcję wiksilu w spółdzielni, nadwyżki zeosilu także muszę sięgać dziesiątków, jeżeli nie setek ton. Na pewno część ich już powędrowała do „prywaciarzy”, ale sądzę, że po śmierci Stój ano wskiego i po mojej wizycie, zresztą najzupełniej przypadkowej, na ulicy Ziemowita, przestępcy chwilowo przypasowali. Dowodziłby tego, choćby fakt, że obecnie wiksil produkuje się zgodnie z recepturą. W magazynie na Ziemowita muszą więc znajdować się wielkie nadwyżki czekające na upłynnienie.