Выбрать главу

– Bardziej otwarty na ludzi. Zawsze miał wokół siebie kolegów. Tim lubił chodzić własnymi ścieżkami.

Aspirant Vegesack zerknął na zegarek. Co się do cholery dzieje, pomyślał. Przy tym tempie przesłuchania będzie zmuszony gnać jak wariat, żeby dowieźć ją do Karpatzu przed czwartą… dostał surowy rozkaz od Kohlera, że w trakcie przesłuchania ma się nie odzywać, chyba że zostanie poproszony. Najwyraźniej Aaron Wicker otrzymał podobne polecenie, ssał ołówek i wyglądał na śpiącego.

– Poznała pani swojego obecnego męża w 1988 roku? – zapytał Kohler. – Zgadza się?

Pani Van Rippe kiwnęła głową.

– Waltera Krummnagla?

Nic dziwnego, że nie chce zmieniać nazwiska, pomyślał Vegesack.

– Tak.

– I tego samego roku przeprowadziła się pani do Karpatzu? – Tak.

– Żyła pani sama w latach… – Kohler nałożył okulary i sprawdził w swoich notatkach – 1975-1988?

Twarz pani Van Rippe ponownie stężała.

– Tak.

– Nie związała się pani z żadnym mężczyzną?

– Nie.

– Taka przystojna kobieta jak pani?

Nie odpowiedziała. Vegesack nie był pewien, czy się zaczerwieniła, ale tak mu się wydawało. Kohler zrobił krótką przerwę.

– Dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego żyła pani sama?

– Nie chciałam się z nikim wiązać.

– Ale chyba na jakiś mały romansik sobie pani pozwoliła? Ciężko żyć samotnie przez tak długi czas. Dzieci już wyrosły i…

– Zdecydowałam się zostać sama – przerwała pani Van Rippe. – Człowiek ma prawo żyć, jak chce.

Kohler zdjął okulary i schował je do kieszonki na piersi. Ledwo zauważalnie dał znak głową Wickerowi.

– Tak? – Kohler przechylił się nieco w jej stronę. – Myślę, że pani kłamie.

Złapała obiema rękami za poręcze krzesła. Najwyraźniej zamierzała wstać, ale po kilku sekundach opadła z powrotem na siedzenie.

– Ja kłamię? Dlaczego miałabym kłamać?

Wpatrywała się w Kohlera, ten jednak spuścił wzrok, skupiając się na swojej filiżance kawy. Pięknie, pomyślał Vegesack. Przez pięć sekund panowało milczenie. Potem odezwał się redaktor Wicker.

– Pani Van Rippe – powiedział, wolno krzyżując ręce na piersi. – Czy nie miała pani romansu z pewnym miejscowym mężczyzną… na początku lat osiemdziesiątych, jeśli dobrze pamiętam… osiemdziesiąt dwa, osiemdziesiąt trzy, jakoś tak?

– Nie… nie, kto miałby to być?

Głos zaczął się jej łamać. Puściła poręcze krzesła.

– Kto miałby to być? – powtórzył Wicker z udawanym zdumieniem. – Chyba sama pani wie najlepiej. Myślę, że nie ma powodu się wstydzić… nie rozumiem, dlaczego pani to ukrywa. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.

– Nie wiem, o kim pan mówi – jej głos nagle przeszedł w szept. Upłynęło kilka kolejnych sekund.

– Mówię o Vrommlu – redaktor Wicker oparł się z powrotem na krześle. – O komendancie Victorze Vrommlu.

Edita Van Rippe nie odpowiedziała. Powoli położyła głowę na stole i zakryła ją rękami.

Kohler poluzował węzeł krawata i wyszedł do toalety.

Moreno, czekając na pociąg, zastanawiała się nad uwagą Baasteuwela.

Uniknięcie małżeństwa to wygrana na loterii? Zdaniem Vrommla!

Nie podnosiło to zbytnio na duchu. Jeśli groziło jej zostanie żeńskim odpowiednikiem komendanta z Lejnic, gdyby się nie hajtnęła, musiała piorunem znaleźć sobie faceta, nie ulegało wątpliwości.

Może skorzystać z dyskretnej propozycji Mikaela, żeby zejść się ponownie w sierpniu? Wczorajsza kolacja przebiegła dość bezproblemowo, musiała to przyznać. Jeśli miał jakieś wady, pamiętliwość do nich nie należała. Nie zaprzątał już sobie głowy zepsutymi trabantami czy pracoholizmem inspektorów kryminalnych. Musiała mu oddać sprawiedliwość.

Więc może jednak, pomyślała. Nowy początek w sierpniu?

Postanowiła odłożyć decyzję właśnie do sierpnia. Wzmacniająca wycieczka rowerowa pozwoli nabrać dystansu i ułatwi osąd, na razie miała dość na głowie.

Podjęła za to inną decyzję.

Zadzwoniła do Münstera.

Niestety odebrał. Miała nadzieję, że nie odbierze.

– No? – zapytała, zauważając, że wstrzymuje oddech.

– Obawiam się, że Lampe-Leermann miał rację – powiedział Münster.

Potem żadne z nich nie odezwało się przez dobre dziesięć sekund.

– Jesteś tam jeszcze?

– Tak – powiedziała Moreno – jestem. Czyli wiesz, kto?

– Mamy nazwisko. Na razie nie ujawniam, jakie, dopóki nie będziemy pewni na sto procent. Tobie też nie powiem.

– Świetnie. Nie ujawniaj, niedobrze mi, cholera.

– To nie jest zabawne.

Znowu zapadło milczenie.

– Jak sobie poradziłeś? – zapytała Moreno.

– Hrm – Münster odchrząknął. – Nie za bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać, w końcu więc włączyłem w to komisarza. Van Veeterena.

Moreno pomyślała chwilę.

– Też bym pewnie tak zrobiła. Gdyby przyszło mi do głowy. Czyli razem wzięliście tego dziennikarza w obroty?

– I to ostro – Münster zaśmiał się, ale zaraz spoważniał. – W przestraszył go do tego stopnia, że nawet zapłacił nam za piwo. Nie dałbym rady w pojedynkę.

– I wyśpiewał nazwisko?

– Wyśpiewał.

– Nie zełgał?

– Raczej nie.

– Rozumiem.

– Tyle że chcemy go skonfrontować z oskarżeniem. Na razie jest na urlopie, uznałem, że trzeba zaczekać, aż wróci. Komisarz był tego samego zdania.

Moreno natychmiast zaczęła szukać w myślach, kto z kolegów poza nią ma urlop w lipcu, ale również niemal natychmiast zaprzestała.

Nie chcę wiedzieć, pomyślała. Przynajmniej nie wcześniej niż to konieczne.

– Tak wygląda sytuacja – powiedział Münster. – Uznałem, że powinnaś wiedzieć.

– Dobra. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

Tym razem zdecydowała się na pośpieszny, ale stwierdziła, że pociąg był równie pusty jak wtedy, gdy jechała w przeciwną stronę; usiadła przy oknie.

Oczywiście mało kto miał powód, żeby wyjeżdżać znad morza w tak upalną sobotę jak ta. Dwa tygodnie, pomyślała. Minęły dokładnie dwa tygodnie mojego urlopu i wracam do domu.

Wypoczęta? Raczej nie. Czternaście dni zbijania bąków nad morzem? Co robiła? Mogła jedynie skonstatować, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. Posłała swojego chłopaka (faceta? kochanka? samca?) do diabła, dniem i nocą bawiła się w detektywa, ale nie zdołała nic ustalić.

Nic a nic, jak w mordę strzelił.

Nie wiedziała, co się stało z płaczącą dziewczyną z pociągu.

Nie wiedziała, kto zabił Winnie Maas.

Nie wiedziała, kto zabił Tima Van Rippego.

A jeden z maardamskich policjantów był pedofilem.

Niezły rezultat, pomyślała Ewa Moreno. Niewątpliwie udane zakończenie.

V

38

21 lipca 1983

Kiedy ponownie mijał szkołę, powiało od morza; zatrzymał się.

Nie potrafił rozstrzygnąć, czy za sprawą wiatru, czy oświetlonej tablicy informacyjnej z nazwą szkoły i wyraźnie zaznaczonymi poszczególnymi budynkami. W każdym razie przystanął, patrząc na tablicę, i coś w nim drgnęło. Może jakieś niejasne poczucie bezpieczeństwa. Jego miejsce pracy. Odludne jak pustynia w letnią noc o wpół do drugiej, ale jednak?

Opadł na jedną z kamiennych ławek stojących wzdłuż sali gimnastycznej. Łokcie na kolanach, głowa w dłoniach.

Co mam zrobić? Pomyślał. Co teraz będzie? Dlaczego tutaj siedzę? Cholera, cholera, cholera…

Spostrzegł, że przepływają przez niego wyłącznie słowa. Nie myśli. Nie plany działania. Tylko bezsensowna litania pytań i desperackich zawołań unosząca się nad przepaścią, do której za nic w świecie nie mógł zajrzeć, bał się zajrzeć – bezładne słowa, które służyły tylko temu, żeby odepchnąć wszystko inne. Odepchnąć, utrzymać z dala. Tak właśnie. Uświadomił sobie, że traci rozum.